[Tekst ukazał się w Tygodniku POLITYKA w grudniu 2013 r.]
Bartłomiej Sienkiewicz, mimo że nie sprawuje funkcji zbyt długo, już mocno oberwał. Od związkowców z policji, którzy nie widzą w nim swego, a za jego wypowiedź o wywodzeniu się niektórych funkcjonariuszy ze „środowisk patologicznych” chcieli go nawet podać do sądu. Oberwał też mocno od mediów – nawet tych najbardziej mu sprzyjających – widzących przepaść pomiędzy bardzo wyrazistymi zapowiedziami działań (słynne „idziemy po was” skierowane do białostockiej szowinistycznej bandyterki) a praktycznym utknięciem ministra w słabości państwa, które wcześniej tak celnie w swoich tekstach punktował.
Jeśli jednak przetrwał na stanowisku ministra, to dlatego, że wciąż potrzebuje go Tusk, który ministra broni, a w rozmowach z innymi podkreśla jako swój wyjątkowo trafny personalny wybór. Dlaczego? Tu hipotez jest kilka. Oczywiście łączy ich obu diagnoza polityczna, wręcz cywilizacyjna. Premier uważa, że podstawową funkcją jego władzy jest utrzymanie pokoju społecznego w kraju silnie zdestabilizowanym przez społeczną zmianę. Jednak dla samego tylko publicznego potwierdzenia przez Sienkiewicza słuszności własnej diagnozy Tusk by go nie musiał zatrudniać. To mógł mieć za friko, ponieważ Sienkiewicz bywa lojalny wobec polskiego państwa nawet wówczas, kiedy go to państwo akurat nie zatrudnia (różni się tu od wielu „niepokornych” inteligentów, publicystów, dawnych ministrów czy byłych funkcjonariuszy służb).
Atutem Sienkiewicza jest, jak zauważył niedawno Aleksander Smolar w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”, to, że nie ma żadnego własnego politycznego zaplecza, a jednocześnie materialnie i kompetencyjnie pozostaje niezależny. Wie, że wchodząc do rządu, podpisał kontrakt terminowy, zawierający klauzulę swego przyszłego bezbolesnego dla Tuska odejścia.