Polska jest dziś w Unii Europejskiej krajem największych bodaj społecznych rozwarstwień i najsłabszego zorganizowania pracowników (w tym jednego z najniższych w starej i nowej Europie wskaźnika uzwiązkowienia). Jesteśmy państwem, który istotnie „przetrwał kryzys”, ale te ewidentne sukcesy są osiągane w formule gospodarki peryferyjnej, dostarczającej produktów nisko przetworzonych, której największą konkurencyjną przewagą nie jest innowacyjność, ale niskie koszty pracy (czym z zaskakującą szczerością chwalą się zarówno polskie elity biznesowe, jak też nasi rządzący). Rezerwy takiego modelu transformacji są na wyczerpaniu, o czym przekonują nas nie tylko prawicowi populiści, ale także bardziej wyważone diagnozy Jerzego Hausnera.
Napięcia społeczne generowane przez taki model transformacji powinny sprzyjać lewicy. Sprzyjają jednak populistycznej prawicy, budują prawicową hegemonię, do której dopasowywać się muszą nie tylko Jarosław Gowin, ale nawet Leszek Miller (przynajmniej, kiedy chce rządzić) czy Janusz Palikot, gdy dowiaduje się ze swoich badań, że jego antyklerykalny i obyczajowo postępowy elektorat mieszczański nie chce jednocześnie płacić podatków na „socjalnych darmozjadów” i nie wiąże żadnych nadziei z „państwowym molochem”.
Każdy sobie
Elektorat lewicowo-liberalny w Polsce zawsze był mniejszy, niż 41 proc. zdobyte w 2001 r. przez SLD. Nawet wówczas analitycy Sojuszu liczyli go na 17 proc., co sprawiało, że Leszek Miller potrzebujący większości wyciszał konflikt swojej formacji z Kościołem i obniżał podatki. Jego polityczna skuteczność – przynajmniej do wybuchu afery Rywina – była skutecznością konserwatywnego państwowca, którą głośno zachwycają się dzisiaj nawet Ludwik Dorn i Jan Rokita, a prywatnie także Jarosław Kaczyński i Donald Tusk.