Ryszarda Socha: – Blisko siedem lat temu Dorota Kania opisała pana we „Wprost” jako tajnego agenta SB. Teraz wygrał pan proces i odszkodowanie – 150 tys. zł. Jak na polskie warunki – ogromna kwota.
Prof. Andrzej Ceynowa: – Najważniejsze są wymuszone przez sąd przeprosiny. A co do kwoty? Czy może być zestawiona z siedmioma latami życia? Przecież tamto oskarżenie było mi przypominane przy każdej sprawie wiążącej się z wyborem na jakąś funkcję. Potem to już sam, kiedy proponowano mi, bym wystartował na przykład na prezesa Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, rezygnowałem, mówiąc: ktoś wam wypomni, że może wybraliście konfidenta SB. To była śmierć cywilna. Utrata dobrego imienia, na które pracuje się przez całe życie, a potem w mgnieniu oka traci. Na początku nie sądziłem, że podobne oskarżenie może działać aż tak silnie.
Jak silnie?
Przez lata, jeszcze za poprzedniego rektora, reprezentowałem Uniwersytet Gdański, a potem też po trosze polskie środowiska akademickie w Europejskim Stowarzyszeniu Uniwersytetów. Zostałem nawet wybrany do elitarnej pięcioosobowej komisji, która rekomendowała kandydatów do następnego zarządu. Gdy doprawiono mi łatkę agenta, przestałem być zapraszany. Nie ma mnie. Bo nie wiadomo, kim jestem. W tym pierwszym okresie niefajnie się też uczyło studentów. Na zajęciach pytali: to niech pan powie, jak to naprawdę jest z tą współpracą? Jeden z prominentnych polityków PO przesłał mi wiadomość: nie możemy się spotykać, bo ja jeszcze chcę być ministrem. I nie spotykaliśmy się przez kilka miesięcy. Potem w filharmonii do mnie przytruchtał, że teraz już możemy. Żołądek się wywraca. Były też miłe gesty – prof. Kubiński, który w czasie stanu wojennego przesiedział półtora roku w areszcie, przyniósł mi na uczelnię kwiaty za zajęcia o konstytucji USA, które w stanie wojennym prowadziłem dla studentów anglistyki.
(...)