Kraj

Proces Macieja K.

Kafkowska sprawa byłego wiceszefa MSZ

Archiwum IPN. Archiwum IPN. Wikipedia
Ktoś musiał złożyć doniesienie na Macieja K., bo choć nic złego nie popełnił, został po prostu zlustrowany… – historia Macieja Kozłowskiego mogłaby zaczynać się tak jak „Proces” Franza Kafki.

Jedyna różnica to, prócz imienia, polega na tym, że szczęśliwie nie został aresztowany. Lecz przecież mechanizm – i skutek – obu spraw jest w zasadzie identyczny. „Cała jego wyższość i racja nie obronią go przed nieubłaganym postępem procesu, który sięga w jego życie jakby ponad tym wszystkim” – komentował istotę kłopotów Józefa K. tłumacz „Procesu” na polski Brunon Schultz. Lustracyjne szaleństwo – ubrane w kostium prawnej procedury – dosięgnęło życia Macieja Kozłowskiego wbrew moralnej, historycznej i zdroworozsądkowej racji.

Oto na progu wolnej Polski Maciej Kozłowski był w pierwszym szeregu tych, którzy mogli tworzyć kadry demokratycznego państwa. Przez jakiś czas miałem okazję z nim na co dzień pracować: przedni publicysta polityczno-historyczny z piękną opozycyjną kartą (okupioną wyrokiem więzienia za przemycanie przez Tatry wydawnictw paryskiej „Kultury”), wykształcony i elokwentny, z dobrze rozumianą wizją racji stanu i pasją do publicznego działania.

Nic dziwnego, że trafił do dyplomacji – i to na odpowiedzialne stanowiska w istotnych placówkach, bo najpierw (w randze radcy) w Stanach Zjednoczonych, a potem (już jako ambasador) w Izraelu. W końcu został wiceministrem spraw zagranicznych oraz człowiekiem MSZ od trudnych przecież i delikatnych relacji polsko-żydowskich – dzięki swemu zaangażowaniu szanowanym też w Tel Awiwie.

Jednak pewnego ranka jakiś funkcjonariusz IPN złożył doniesienie, że Maciej K. pod koniec lat 60. ub. wieku współpracował z komunistycznymi służbami specjalnymi. On zaprzeczał, dowodząc choćby, iż właśnie w tym czasie dostał spory wyrok i zaczął odsiadkę. Bronił go m.in. sam Jerzy Giedroyc. Ale prokuratorzy IPN byli z urzędniczym uporem bezwzględni w swych oskarżeniach, że Maciej K.

Reklama