Kiedy w Kijowie po raz pierwszy na większą skalę polała się krew, przez jeden dzień Tusk z kurtuazją mówił o Kaczyńskim, Miller z kurtuazją o Palikocie, Palikot nie obrażał Millera, a Kaczyński własnymi oklaskami w Sejmie dał znać swoim posłom, że też mogą ukraińskie przemówienie Tuska oklaskiwać, zamiast je wybuczeć. Ten konsens szybko został jednak przekreślony przez sukces Sikorskiego w Kijowie, mocno zresztą wspierany przez telefony Merkel i Amerykanów do Janukowycza. To prawda, że wynegocjowane wówczas porozumienie nie przetrwało nawet jednej nocy (punkt dla wrogów Sikorskiego), ale przyspieszyło obalenie Janukowycza i obniżyło jego koszty liczone w ofiarach wśród Ukraińców (dwa punkty dla Sikorskiego). Tusk mógł ten sukces wykorzystać do odzyskania inicjatywy w polityce wewnętrznej, zatem Kaczyński (a wraz z nim cała wspierająca go prawica medialna i intelektualna) prewencyjnie uderzył w Sikorskiego – jako w faktycznego „obrońcę Janukowycza”. Choć słowo „Ukraina” odmieniano przy tej okazji przez wszystkie przypadki, jak zwykle chodziło wyłącznie o władzę w Warszawie.
Kolejna „zgoda narodowa” zapanowała, kiedy Putin ruszył na Krym. Tym razem Kaczyński wziął nawet udział we wspólnym spotkaniu politycznych liderów, czym wzbudził sensację, bo od dawna za normalne u innych polityków zachowania Kaczyński zbiera specjalne pochwały. Na podobne spotkanie tydzień wcześniej posłał Adama Lipińskiego, żeby samemu móc się z tej „zgody” dwa dni później wycofać. Już zresztą w kampanii krymskiej PiS sięgnęło po swoją główną broń.