Kraj

Co znaczyła moja egzekucja

Idąc na ścięcie, czułem zapewne to samo, co pobożny ludowy aktor w przebraniu Jezusa niosący krzyż na zainscenizowaną Golgotę. Szydercy nazwali to teatrzykiem. Czy my nazywamy teatrzykami sceny Męki Pańskiej? Nie. I na tym właśnie polega różnica w traktowaniu w Polsce wierzących i ateistów. Tym pierwszym należy się pełny szacunek, a z tych drugich można szydzić.

W sobotę 29 marca na warszawskim Rynku Starego Miasta zadebiutowałem jako aktor amator, odgrywając rolę Kazimierza Łyszczyńskiego, którego 325 lat temu w tymże miejscu wyrokiem inkwizycji oraz sejmu ścięto w asyście biskupów, poddając wcześniej okrutnym torturom. Za co? Za to, że śmiał napisać (do szuflady zresztą) dzieło „De non existentia Dei” (O nieistnieniu Boga). Najwybitniejszy polski myśliciel XVII w., bohater wojny ze Szwedami, sędzia i poseł, stracił życie i cześć w wyniku prześladowań religijnych, które mimo potwornych doświadczeń wojen wewnątrzchrześcijańskich XVI i XVII w. wciąż były w niegdyś tolerancyjnej Polsce codziennością. Został męczennikiem sprawy wolności sumienia, słowa i wyznania, z której wszyscy dziś korzystamy.

Jakiż to paradoks, że najsławniejsza ofiara nienawiści religijnej, Jezus z Nazaretu, stał się patronem i Bogiem dla niezliczonych prześladowców, mordujących „w imię Jezusa Chrystusa” niezliczone tysiące współwyznawców: „heretyków”, „innowierców”, „pogan” oraz „niewiernych”. Jeśli chrześcijanie są dziś wrogami przemocy i obrońcami życia, to jak nazwać tych, którzy podając się za chrześcijan, kpią z upamiętniania męki Łyszczyńskiego? Sami nazwaliby kogoś, kto szydzi z kalwarii, bluźniercą. Jako niewierzący wolę powiedzieć o nich, że to pseudochrześcijanie.

Polityka 14.2014 (2952) z dnia 01.04.2014; Felietony; s. 96
Reklama