Nieźle oddaje ona stan polskich strachów sprzed przystąpienia do Unii. Czego tam nie ma? Fundusze strukturalne mieliśmy wykorzystywać na poziomie 30, góra 40 proc. i dopłacać do Unii 8–10 mld zł rocznie. 95 proc. polskich rzeźni i 91 proc. mleczarni miało być zlikwidowanych (swoją drogą, kto to tak dokładnie wyliczył?). Po akcesji mieliśmy stracić szanse na pracę w Unii, a bezrobocie powinno drastycznie wzrosnąć. W Polaków miał uderzyć podatek katastralny, KRUS miał zostać zlikwidowany, rolnicy mieli zbiednieć, a ceny podstawowych produktów – wzrosnąć o kilkadziesiąt procent.
Nic z tych kasandrycznych wizji się nie zrealizowało. Nawet likwidacja KRUS, która nie jest takim złym pomysłem, choć politykom brakuje odwagi, żeby go przeprowadzić.
Fundusze z unijnego budżetu na lata 2007–13 wykorzystamy w około 98 proc. (ostatecznego rozliczenia jeszcze nie ma), a Polska na czysto dostała z Brukseli 76,6 mld euro. Dochody rolników podwoiły się, a rzeźnie i mleczarnie zarabiają na produkcji w kraju i na eksporcie (w 2013 r. sprzedaliśmy za granicę żywność za 8,4 mld euro). Ceny oczywiście szły w górę, ale ostatnio zmartwieniem ekonomistów jest bardziej to, że rosną... za wolno.
Oczywiście nie znaczy to, że Polska w dekadę stała się rajem na ziemi. Choć Polacy wzbogacili się w całym kraju, to nierówności między Polską A a Polską B jeszcze wzrosły. Z kraju wyjechało około miliona osób i nie wygląda na to, że wrócą. Bezrobocie wciąż jest gigantycznym problemem. Staliśmy się mocniej zintegrowani z globalną gospodarką – na dobre i na złe, co najdobitniej pokazał ostatni kryzys finansowy. Z kolei kryzys rosyjsko-ukraiński uświadomił nam, że geopolityczne i energetyczne zagrożenia wraz z wejściem do Unii nie zniknęły.