Na początku czerwca polska armia wyśle do NATO swojego nowego przedstawiciela wojskowego. Kiedy zaczęła się zaogniać sytuacja na Ukrainie, padło na generała Andrzeja Fałkowskiego, który uchodzi za człowieka do zadań specjalnych. W polu właściwie niczym nie dowodził. A mimo to ma opinię jednego z najlepszych polskich oficerów. – To twardo stąpający po ziemi finansista z doktoratem, który zjadł zęby na zagranicznych placówkach i wstydu ojczyźnie nie przyniósł. Trudno się dziwić, że w trudnym dla NATO momencie szukano tam najlepszego kandydata – mówi jeden z generałów. Zaledwie kilka miesięcy temu gen. Fałkowski wrócił do kraju i objął stanowisko zastępcy szefa Sztabu Generalnego. Nie zdążył się nim nacieszyć. Fałkowski mówi płynnie po angielsku. Twierdzi, że jest introwertykiem, ale w relacjach szybko skraca dystans. To cechy bardzo pożądane w Brukseli.
Pracę w zagranicznych strukturach zaczynał właśnie od NATO, przy którym w 1998 r. został radcą oddelegowanym do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby wspierać dyplomatów wojskową wiedzą. Przepracował tam ponad pięć lat. W 2008 r. znów wrócił do sojuszu. Wygrał konkurs na dyrektora Zarządu Logistyki i Zasobów Międzynarodowego Sztabu Wojskowego NATO w Brukseli. – Przepracowałem w tych strukturach tyle lat, że wiem, z czym się to je i jak smakuje – zapewnia generał Fałkowski.
Zadanie dostał ambitne – ma doprowadzić do tego, aby Polska mocniej rozepchnęła się w sojuszu. – NATO przez lata było w defensywie. Zaczynało zapominać, po co w ogóle powstało. Rosja ponownie odświeżyła tę wiedzę. I my musimy te pięć minut wykorzystać – dodaje jeden z generałów.