Dwudniowe spotkanie w Warszawie to swoisty festyn, a zarazem obywatelska narada. Kilkutysięczny mityng, a jednocześnie seria paneli dyskusyjnych. Warsztaty, koncerty, targi książki, aranżowane i spontaniczne spotkania. Jaki jest sens tej mieszanki?
Ujawnia się on na trzech płaszczyznach. Z całą pewnością jest to poważne lobby polityczne; tak zresztą traktuje Kongres premier Tusk, doroczny gość. To zjazd obywatelek, które mówią o ważnych kwestiach społecznych. Przemoc wobec kobiet, in vitro, antykoncepcja, związki partnerskie, wychowanie seksualne – Kongres uparcie przywraca to wszystko do dyskursu publicznego. Podobnie jak kwestię parytetu na listach wyborczych i tzw. suwaka. (Premier: „Sprawa jest już praktycznie załatwiona”).
Drugą płaszczyznę można nazwać kulturową. Oto pojawia się kilka tysięcy kobiet odległych od dwóch skrajnych wizji kobiecego sukcesu: tradycyjnej niewolnicy domowej oraz tego lansowanego przez popkulturę. Kongres to kobiety prawdziwe, współczesne. Pracujące w setkach istotnych zawodów, zatroskane i o przyszłość dzieci, i o obronność czy energetykę, aspirujące do władzy lokalnej, krajowej i europejskiej, mające coś do powiedzenia.
Trzecia wreszcie płaszczyzna ma charakter psychologiczny. Kongres idzie na przekór stereotypowi, że kobiety „ze swej natury” są swarliwe, zazdrosne, niesolidarne. Powiada jedna z uczestniczek, że najbardziej w Kongresie podoba jej się „siostrzana atmosfera”. Kobiety tam się lubią. Odnajdują głębszą wspólnotę.
Gdyby Kongresowi ująć którąkolwiek z tych funkcji, przestałby być obywatelskim ruchem społecznym. W ubiegłym roku we wszystkich regionach odbyły się spotkania lokalne Kongresu, działa Stowarzyszenie – ruch istnieje zatem nie tylko od święta.