Tak zwane nauki społeczne tym różnią się od „ścisłych”, że można za pomocą ich odpowiednio użytych narzędzi udowodnić, przy zastosowaniu zgoła niewidocznych dla laika manipulacji, prawie wszystko, a jeśli już istnieje polityczne zamówienie, to właściwie wszystko bez wyjątku. Artykuł Wacława Radziwinowicza w „Gazecie Wyborczej” z 22 kwietnia 2014 r. pod symptomatycznym tytułem: „Donieck nie chce do Rosji” (zaraz do tego wrócimy), ilustruje mapka zatytułowana ambitnie „Mniejszość rosyjska w krajach byłego ZSRR”. Ma ona pokazywać, jaki procent populacji dawnych republik radzieckich posługuje się na co dzień językiem rosyjskim i ilu jest pośród tych ruskojęzycznych rzeczywistych Rosjan.
Jak łatwo się domyślić, we wszystkich krajach (z wyjątkiem Armenii, gdzie wychodzi na remis) Rosjan jest o wiele mniej niż rosyjskojęzycznych. Trudno nie zauważyć, że dziwne jest tu metodologiczne poplątanie. Pierwsze kryterium „rosyjskojęzyczność” opiera się na faktach mniej więcej obiektywnych. Mniej więcej, gdyż wyklucza dwujęzyczność, której sam jestem przykładem – rozmawiam z synkami wymiennie w dwóch językach (ale jak się wkurwię, to tylko po polsku). Ale niech będzie, choćby granice błędu przekraczały wymogi szkiełka i oka.
Co to jednak znaczy nie-Rosjanin posługujący się rosyjską mową i zanurzony przez nią w rosyjskiej kulturze? „Ojczyzna – polszczyzna” – pisał Tuwim i powtarzał po nim nienawidzący go Hemar. Jakie kategorie mają nam wyodrębnić ruskojęzycznego nie-Rosjanina? Ustawy norymberskie? Skośne oczy? Akcent? Wiara? Napletek lub brak napletka? Podług gazetowej mapki w Tadżykistanie jest 90 proc.