Nasza narodowa duma została dopieszczona przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, który przemówieniem na placu Zamkowym podbił Polaków. „Wstajemy i wołamy: thank you Obama!” – wzywał siedzące sektory Władysław Frasyniuk i wespół z Andrzejem Celińskim zamiar zrealizował. Frasyniuk głos ma donośny, determinacji mu nie brakuje, a nastrój sprzyjał i okrzyk popłynął Krakowskim Przedmieściem. Niestety, nie mógł do chóru dołączyć prezes Jarosław Kaczyński, który padł ofiarą fatalnej sytuacji w polskiej służbie zdrowia, o czym zresztą PiS od dawna informuje. Tego akurat dnia wyznaczono mu termin badań alergicznych, którego najwyraźniej nie mógł stracić, by nie wypaść z kolejki. Był więc nieobecny, a złośliwi – oczywiście – twierdzili, że to alergia na Tuska, bo przecież trudno przyjąć, że na najwyższego przedstawiciela najważniejszego sojusznika Polski.
Tymczasem Obama czarował; powiedział dokładnie to, co Polacy chcieli usłyszeć, a nawet więcej. Opowiedział nam historię polskiej dumy, naszych zwycięstw, a nie klęsk. I jak to zrobił! Zobaczyliśmy popis politycznego profesjonalizmu w najlepszym wydaniu. Stwierdził przede wszystkim, że wielka fala wolności zaczęła się w Polsce i właśnie 4 czerwca 1989 r. jest tego znakomitym symbolem.
Analitycy polityczni bardzo wiele miejsca poświęcili oczywiście temu, co mówił o Ukrainie. Prezydent Petro Poroszenko (wówczas jeszcze elekt) podszedł i podziękował, ale niezależnie od wagi słów o Ukrainie i Rosji, dla nas ważne było przywrócenie właściwego historycznego porządku – zmiany w Europie nie zaczęły się od obalenia berlińskiego muru czy od praskiej aksamitnej rewolucji, ale od Solidarności i czerwcowych wyborów.