Od Kanady przez Indie po Izrael. Nie tak łatwo znaleźć dziś ważny serwis informacyjny bez wzmianki o warszawskiej demonstracji 4 czerwca. W relacjach dominuje podkreślanie sukcesu frekwencyjnego oraz opinia, że Polakom kończy się cierpliwość do PiS.
Oto więc historia zatoczyła koło: zdrajcy i komunistyczni kolaboranci powracają jako polityczni bankruci z grymasem nienawiści na twarzach.
Tusk z głośnika składał ślubowanie („zwycięstwo, rozliczenie zła, zadośćuczynienie krzywdom ludzkim i pojednanie między Polakami”), co krakusom od razu skojarzyło się z przysięgą Kościuszki na Rynku.
Nie bez powodu przywódcy opozycji podczas marszu w Warszawie krzyczeli: „Obudź się, Polsko!” i „Zwyciężymy!”, bo właśnie tej wiary w zwycięstwo partiom demokratycznym brakowało najbardziej.
Pół miliona uczestników miał, według szacunków warszawskiego Ratusza, marsz 4 czerwca. „Ich nadzieją był brak naszej nadziei, ich siłą brak siły u nas. Skończyło się. Jeszcze Polska nie zginęła. Idziemy do zwycięstwa, znaleźliśmy w sobie siłę” – mówił Donald Tusk na pl. Zamkowym.
W niedzielę ulicami Warszawy przejdzie marsz 4 czerwca. Jak donosi Onet, organizatorzy zgłosili w warszawskim ratuszu, że został on przewidziany na 50 tys. osób. Zbiórka o godz. 12 na pl. na Rozdrożu, który jest w trakcie przebudowy.
Panika przed utratą władzy podsuwa desperackie pomysły. Pisowscy spece od reklamy politycznej chcieli uderzyć w marsz wolności 4 czerwca.
Data 4 czerwca 1989 r. miała być symbolem końca komunizmu w Polsce, potem jedności narodu, ale coraz bardziej dzieli. Głównie polityków, bo tzw. zwykłych ludzi mało obchodzi.
To, że w Magdalence negocjatorzy opozycji wypili do kolacji parę kieliszków z przedstawicielami peerelowskich władz, na losy świata i Polski raczej nie wpłynęło.
Rok 1989 był jednym z tych momentów w dziejach, kiedy to w Polsce decydował się los Europy.