Najważniejsze, że ludzie przyszli, przyjechali. Ja dotarłem z Krakowa, żona prosto z Londynu. Zbiórkę pod szyldem Towarzystwa Dziennikarskiego mieliśmy na rogu Koszykowej i Al. Ujazdowskich, ale już po drodze było widać, że nie zdążymy, bo tłum gęstniał. Staliśmy ok. godziny, nim nasza gromada wreszcie ruszyła. Atmosfera mimo to pogodna, jak sama pogoda. Tylko z bezpiecznej wysokości trzeciego piętra ktoś ujadał, ale gromada mu odkrzyknęła, co trzeba, i zniknął. Ludzi mnóstwo, ale w nastroju przysiadalnym. Czekali spokojnie, powitalne przemówienia z pl. Na Rozdrożu słychać było dobrze, czyli nagłośnienie działało i przekaz szedł wraz z marszem.
Czytaj też: Dokąd maszeruje opozycja. Konkurują czy współpracują. Jakie mają nastroje i jakie pomysły
Morze, morze ludzi i flag
Morze, morze biało-czerwonych, żeby sobie nie myśleli, że mają monopol na patriotyzm. I mnóstwo tych znienawidzonych przez nich flag unijnych: w blasku słońca i na tle zieleni po obu stronach trasy prezentowały się godnie. Nagle cud: jest nasz transparent! Gdyśmy dołączyli, dzierżyli drzewca mocno redaktorzy Cezary Łazarewicz i Jerzy Kisielewski. Odtąd ten transparent naszej gildii był nam latarnią i busolą w tym morzu, morzu ludzi. Wszelkich stanów, każdego wieku – w naszym polu obserwacyjnym dominował wiek młodszy średni – każdej płci. Z balkonów tym razem machali do nas przyjaźnie, a nawet entuzjastycznie, a koledzy biegli w materii, kto gdzie mieszka w Warszawie, sypali nazwiskami machających nad wielkim napisem „PIS OFF”. Bo z tym ten marsz zgadzał się chyba w stu procentach. Dreptaliśmy raczej, niż maszerowali, ale co tam, fiesta wolności!
Zbliżając się do palmy w Jerozolimskich, słyszeliśmy już Donalda Tuska i widzieli pl. Zamkowy na telebimie. Morze, morze ludzi, transparentów, plakatów, banerów, flag sunących już Nowym Światem, a za nami końca nie widać. Policja robi swoje, dyskretnie legitymuje nabzdyczonego kontrasa, koledze pomaga zaparkować przed marszem, żeby dołączył bez zbędnej zwłoki, a na pożegnanie funkcjonariusz pyknął osiem gwiazdek (czyli dobitnie powiedział, co sądzi o partii rządzącej).
Czytaj też: Marsze polityczne. Co dają i dokąd prowadzą
Wokulskiemu szło z Łęcką lepiej
Z audiowizualnej twórczości marszowej trudno cytować, bo była intensywnie obfita. Zapamiętałem arcydziełko na skromnym kartonie: „Wokulskiemu szło z Łęcką lepiej niż PiS-owi z rządzeniem”. No i parę w maskach Pary Prezydenckiej raz z tyłu głów, raz z przodu – efekt mrożący. Nasz marsz dobiegł końca w okolicach dawnej „Telimeny”, gdzie w ogródku czekał na nas prezes Towarzystwa Seweryn Blumsztajn, bo to oczywiste, że dziennikarze są też obywatelami. Tusk z głośnika składał właśnie ślubowanie („zwycięstwo, rozliczenie zła, zadośćuczynienie krzywdom ludzkim i pojednanie między Polakami”), co krakusom od razu skojarzyło się z przysięgą Kościuszki na Rynku. Mamy tam niedaleko od siebie w płytę wmurowane dwie tablice: tę na cześć Kościuszki i drugą na pamiątkę naszego wstąpienia do Unii Europejskiej.
Ten marsz był trochę jak marsz o równe prawa pod przewodem pastora Martina Luthera Kinga: o wspólnocie wokół dobrych marzeń o Polsce. Policzyliśmy się i damy radę dla kraju, dla siebie, dla następnych pokoleń.
Czytaj też: Tusk plus. Ruszył w Polskę, podbił stawkę, władza ma kłopot. Ale co dalej?