Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

4 czerwca. Czy wielki marsz wygra opozycji wybory? W PiS mogą zacząć się bać

Donald Tusk podczas marszu 4 czerwca. Donald Tusk podczas marszu 4 czerwca. Jacek Szydłowski / Forum
Nie bez powodu przywódcy opozycji podczas marszu w Warszawie krzyczeli: „Obudź się, Polsko!” i „Zwyciężymy!”, bo właśnie tej wiary w zwycięstwo partiom demokratycznym brakowało najbardziej.

Dzisiejszy marsz stał się wielkim sukcesem Koalicji Obywatelskiej, ale i całej demokratycznej opozycji, choć jeszcze nieco ponad tydzień temu niewiele to zapowiadało. Wielu obserwatorów i opozycyjnych polityków – zwłaszcza mniejszych partii, ale nie tylko – kręciła głowami z obawą, że marsz nie odegra takiej roli, na jaką liczył Donald Tusk. Szefowi KO chodziło o impuls, który doprowadzi do przełomu w toczącej się już realnie od miesięcy kampanii wyborczej przed najważniejszym głosowaniem od 1989 r. Głosowaniem, które może zdecydować o przyszłości demokracji w Polsce na wiele lat.

100 tys.? 200 tys.? 500 tys.? To nie takie ważne

Najpierw była mowa o 50 tys. uczestników, ale im bardziej rósł entuzjazm, im bardziej nakręcała się kula śniegowa oczekiwań, padały coraz większe szacunki: 100, 200, 300, 500 tys.... Ilu ludzi dokładnie przyjechało do Warszawy, pewnie się nie dowiemy, ale precyzyjne wyliczenia nie są tu najważniejsze. Na ulicach całego Śródmieścia stolicy widać było, że zarówno liczba uczestników, jak i ich entuzjastyczny nastrój przerosły wszelkie oczekiwania, nawet z ostatnich dni. Z całego kraju napływały doniesienia o tym, że nie sposób już znaleźć autokaru do wynajęcia, a ludzie pocztą pantoflową i w mediach społecznościowych przekazywali sobie informacje o wolnych miejscach w samochodach.

Ten sukces w dużym stopniu został jednak opozycji podarowany przez PiS i to w ostatnich dniach. Tusk zapraszał na marsz „w obronie demokracji, wolnych wyborów, Polski w Unii Europejskiej, przeciw drożyźnie, kłamstwu i złodziejstwu władzy PiS”. Ale te wszystkie argumenty wydawały się wytarte, PiS zdawał się nie przejmować kolejnymi aferami, które często wybuchały dzień za dniem, wzruszał ramionami w sprawie inflacji czy zagrożenia demokratycznego porządku. Dopiero w ostatnim tygodniu uchwalenie niekonstytucyjnej ustawy o komisji, która ma rzekomo badać rosyjskie wpływy, oraz podpisanie tego legislacyjnego gniota przez Andrzeja Dudę zupełnie zmieniły sytuację.

Ustawa miała wbić gwóźdź do trumny demokratycznej opozycji, pozwalając partyjnym propagandystom z Nowogrodzkiej na wylanie do mediów różnych insynuacji opartych na tajnych kwitach oraz ustawianiu za ich pomocą przesłuchań wezwanych osób (z Donaldem Tuskiem na czele) podczas „publicznych rozpraw”. To paradoks, że ta pisowska Wunderwaffe tak mocno uderzyła w jej autorów. Uchwalenie ustawy i późniejsze dziwne zachowanie Dudy w jej sprawie wywołały złość wyborców i to chyba nie tylko tradycyjnego elektoratu opozycji. Do tego doszły potem nieudolne próby zniechęcania do udziału w marszu 4 czerwca przez spin doktorów PiS (z haniebnym spotem wykorzystującym ofiary Auschwitz i II wojny światowej), które tylko dolały oliwy do ognia.

Przełamanie marazmu i apatii

Opozycji udało się wykorzystać ten prezent od PiS i dzisiaj może celebrować wielki sukces, który zaprzeczył dotychczasowej logice kampanii. Wyglądało bowiem na to, że mimo zaangażowania władzy i opozycji szykuje się batalia przy ograniczonym zainteresowaniu wyborców. Kampanijne przekazy były powtarzalne, sondaże najważniejszych partii omalże zastygły w miejscu, z wielu badań wynikało, że frekwencja wcale nie zapowiada się na wysoką. Na marginesie warto przypomnieć, że w przełomowych wyborach 2005 r., które wywróciły scenę polityczną w kraju, frekwencja była najniższa w ostatnim 30-leciu, sięgnęła tylko 40 proc. (!). Czyli nie zawsze ważne wybory wiążą się z wysoką obecnością przy urnach. Teraz też szykował się zacięty bój żelaznych elektoratów.

Wielki marsz w Warszawie ma szansę wyrwać wielu wyborców – przede wszystkim opozycji – z tej apatii i marazmu; poczucia, że „nic się nie da”. To była największa bolączka partii demokratycznych: nawet ich elektorat, jak wynika z badań, nie wierzył w zwycięstwo. Demonstracja w stolicy może zmienić nastroje. Co więcej, uchwalenie ustawy o „komisji” doprowadziło do tego, że w marszu wzięli udział przywódcy wszystkich znaczących partii opozycji, choć zwolennicy „trzeciej drogi” jeszcze przed chwilą sarkali na wszelkie próby zaganiania ich do wspólnej zagrody. Ale to oczywiście nie oznacza, że dziś opozycja wygrała wybory. Droga do ewentualnego zwycięstwa jest jeszcze bardzo długa.

Nie przespać szansy

Uczestnicy marszu wrócą teraz do swoich miejscowości i zabiorą ze sobą atmosferę z Warszawy. Ale to nie wystarczy. Opozycja musi mieć plan na zagospodarowanie tego nastroju i podtrzymanie go przez cztery i pół miesiąca. Mamy początek czerwca, wybory zapewne 15 października, przed nami jeszcze wakacje, kiedy w Polsce zainteresowanie polityką zwyczajowo opada. PiS będzie próbował w tym czasie wrócić do tradycyjnej narracji demobilizującej umiarkowanych wyborców: że cała polityka jest brudna, że wszyscy są umoczeni, że lepiej się od tego trzymać z daleka. Na tym dziś polega polityka: na mobilizowaniu swoich wyborców i demobilizowaniu elektoratu strony przeciwnej.

Dlatego opozycja, jeśli chce wygrać wybory, musi przede wszystkim zająć się dwoma rzeczami: zagospodarowaniem wytworzonego entuzjazmu oraz podtrzymaniem zademonstrowanej w Warszawie współpracy. I nie chodzi tu raczej o kolejne rozmowy o wspólnej liście – próżne dyskusje na ten temat to prezent dla PiS, tylko zniechęcają wyborców do opozycji. Wspólną listę można ogłosić, jeśli wszyscy w prowadzonych dyskretnie rozmowach by się na nią zgodzili – na co się jakoś nie zanosi. Ale teraz, po warszawskiej demonstracji, nie ma np. lepszego momentu na to, żeby uczynić z zapowiadanego przez KO i KOD ruchu kontroli wyborów organizacji naprawdę masowej. Tak, żeby partie i organizacje społeczne niezwiązane z obozem władzy miały swoich ludzi we wszystkich, nawet tych najmniejszych lokalach wyborczych (w tym nowych „obwodach kościelnych”, jak mówił o nich prezes PiS).

Trzeba się zabrać do uświadamiania wyborcom, że opozycja nie tylko ma program, ale te programy w poszczególnych kwestiach są ze sobą najczęściej bardzo zbieżne. W maju w redakcji „Polityki” doszło do spotkania przedstawicieli największych partii, w tym szefa klubu Lewicy Krzysztofa Gawkowskiego, wiceprzewodniczącego PO Tomasza Siemoniaka, prezesa PSL Władysława Kosiniaka-Kamysza i wiceszefa Polski 2050 Michała Kobosko. Podsumowali oni cykl 17 debat „Jaka Polska po wyborach 2023”, które trwały od września zeszłego roku z udziałem ekspertów z wielu dziedzin, ale również przedstawicieli partii opozycyjnych.

Okazuje się, że w wielu dziedzinach – m.in. reformy wymiaru sprawiedliwości, oświaty, mediów publicznych, samorządów, polityki społecznej, roli służb specjalnych czy pozycji Kościoła w państwie – partie demokratyczne są w stanie przyjąć wspólne stanowisko. Teraz czas, żeby się o tym dowiedzieli wyborcy. I czas na to, żeby pojawiły się widoczne oznaki bieżącej współpracy między partiami opozycyjnymi – od dawna się mówi o jakiejś formie stałego sekretariatu, który koordynowałby stanowiska w niektórych kwestiach. Czas na inne propozycje, jak np. „pakt dla rządzenia”.

To nie koniec kampanii, raczej jej symboliczny początek. Kluczowe dla opozycji jest przekonanie wyborców, że jest realną alternatywą dla PiS. Że jest w stanie stworzyć spójny rząd, który nie rozpadnie się po kilku tygodniach. Na razie PiS jest w kampanijnej defensywie i opozycja ma szanse to wykorzystać. Ale jeśli ją prześpi, to kolejnej już nie będzie. I to zapewne nie tylko w tej kampanii, ale w ciągu najbliższych czterech czy ośmiu lat.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną