Akcje i reakcje
Z nagraniami rozmów czy bez, prokuratura wciąż będzie dreptać w miejscu
Wczorajsza akcja prokuratury i ABW w redakcji „Wprost” wywołała burzę. Rano lekko się od niej zdystansował podczas swojej konferencji premier Donald Tusk, tłumacząc, że nie wpływał w żaden sposób na decyzję o wejściu funkcjonariuszy do siedziby tygodnika. Powiedział, że ma pełną świadomość, iż cenę za działania prokuratury zapłaci on sam i jego rząd. Nie wykluczył w związku z tym przyspieszonych wyborów.
Prokurator generalny Andrzej Seremet podczas swojej konferencji próbował przekonywać, że akcja była jak najbardziej potrzebna i zgodna z procedurą. Nie było celem prokuratorów łamanie tajemnicy dziennikarskiej i ujawnianie informatorów tygodnika, ale zdobycie dowodu w postaci nośnika, na którym dokonano przestępczego podsłuchu. Problem polega na tym, że takiego nośnika w redakcji „Wprost” nie było i być nie mogło. Dziennikarze mieli przegrane (nie wiadomo ile razy kopiowane) nagrania rozmów, część z nich jest dostępna w internecie. Praktycznie nie ma możliwości, aby na tej podstawie ustalić sprawców przestępstwa. Można ich zidentyfikować po tzw. metadanych, ale jak ktoś fachowo podsłuchuje, to bez wątpienia wie, jak wyczyścić zapis z wszelkich elementów służących do identyfikacji. Dlaczego więc zdecydowano się na tak drastyczne rozwiązanie?
Delikatnie mówiąc, z braku roztropności. Przeciętnie inteligentny urzędnik prokuratury musiał przewidywać skutki: awanturę, jaka wybuchnie, polityczne wykorzystywanie konfliktu, opór całego środowiska dziennikarskiego i społeczny rezonans tego zdarzenia. Do tej pory nigdy organy polskiej prokuratury nie dokonały równie spektakularnej próby wejścia do siedziby jakiejkolwiek redakcji. Prokurator Seremet pyta: o co chodzi, przecież szukamy przestępców, potrzebne są dowody.