A może i trzeci? Należałem do bezkrytycznych miłośników tego arcydziełka kpiarstwa i nadal należę. Będę wielbił i złego słowa nie dam powiedzieć. A stop-klatkę ze starszymi paniami śpiewającymi „Nikt nas nie pragnie” (na ekranie nowej wersji widnieje napis „Nobody wants us…”) chyba sobie powieszę na ścianie.
A jednak, tak naprawdę, niewiele mi już zostało do śmiechu. Coś się zmieniło i w świecie, i we mnie, bo teraz oglądałem tę krotochwilę nie z uciechą, nie z nostalgią (choć trochę też), lecz głównie ze smutkiem i przerażeniem. Metaforyka filmu tym razem stawiła mi się przed oczy z żenującą i trywialną dosłownością. Ale to moja wina, wina spóźnionego odbiorcy, wyrwanego z czasu, w którym ten obraz mógł mieć walory katarktyczne. Dziś odbieram go jak ponurą kronikę zatrzaśniętej w trumnie przeszłości, która puka w wieko i nas ostrzega.
Powiedzmy sobie uczciwie, co pokazał „Rejs”. Polska to absurdalny „statek pijany”, płynący bez celu i sensu, wiozący ludzi, którzy rozpaczliwie i bez wytchnienia muszą coś udawać, choć nie wiedzą po co. Męczą się okrutnie, choć odczuwają przymus wmawiania sobie, że jest im dobrze, a nawet cudownie. W powietrzu wisi lęk i zdrada.
Och, wszystko jest w tym filmie takie czytelne i takie wstrętne! Już tylko wódka – ukryty za kadrem nielegalny protagonista – może nas uratować. Jak w sowieckiej dysydenckiej prozie alkohol wydaje się jedynym rozwiązaniem – dla aktorów, postaci i widzów, zlewających się w „Rejsie” i przez „Rejs” w wielką komunię wzajemnego zrozumienia.