Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Kraj

Złoto dla zuchwałych

Siłą polskiej siatkówki jest drużyna. Dlatego kąpiemy się w złocie

Newspix.pl
Po 40 latach Polacy znów zostali mistrzami świata w siatkówce. Nie ma dwóch zdań, że byli najlepszą drużyną tego turnieju.

Polacy zagrali wielki mecz. Nie złamał ich słaby pierwszy set, nie dali się Brazylii postawić pod ścianą, przetrzymali katastrofę, jaką sami na siebie sprowadzili, gdy w drugim secie w mgnieniu oka roztrwonili 7 punktów przewagi.

Psychologowie sportowi będą to pewnie brali na warsztat, bo podnieść się w takim momencie to niecodzienna rzecz. Potem grali już tak, jak nas przyzwyczaili w poprzednich meczach turnieju – warianty siłowe stosowali z umiarem, byli za to czujni, ofiarni, nieprzewidywalni w najlepszym znaczeniu tego słowa. To były jeszcze do niedawna znaki rozpoznawcze brazylijskiej siatkówki, więc można powiedzieć, że jeśli chodzi o jakość i różnorodność gry, nowy mistrz nie ustępuje staremu.

Kłopoty Brazylii zaczęły się od jej nonszalancji w drugim secie. Podobnie zresztą grali w półfinałowym meczu z Francją – po mocnym początku wydawało im się, że mają rywala w garści i zaczęli grać bardziej miękko, odrobinę lekceważąco, jakby chcieli dać rywalom do zrozumienia, że bez względu na wszystko mają mecz w swoich rękach. Wczoraj jeszcze za to nie zostali ukarani, ale nie nauczyli się na błędach. W finale dali Polakom złapać oddech, a ci tylko na to czekali. Począwszy od drugiego seta, Brazylia właściwie cały czas musiała Polaków gonić i nie czuła się z tym dobrze.

W finale jeszcze raz się okazało, że naszą siłą jest drużyna. Mariusz Wlazły męczył się w ataku, więc jego rolę przejął Mateusz Mika. Nie szło na rozegraniu Fabianowi Drzyzdze, więc zastąpił go Paweł Zagumny – przez kilkanaście lat ostoja reprezentacji, ostatnio nieco w cieniu. Jego udział w finale to było dla Brazylijczyków duże zaskoczenie i jeden z wielu niuansów, który przeważył szalę na naszą korzyść.

Reklama