Wciąż nie mogę się oderwać od oglądania tych kiełbas wyborczych, pompowanych wodą i uzdatnianych chemicznym zapachem wędzonki. Urodziłem się w Warszawie, ale jestem dumny, że reprezentuję polską wieś – stwierdził na spotkaniu w Małopolsce Jarosław Kaczyński. Zaczyna mnie mdlić, więc chyba przejdę na polityczną głodówkę. Mimo to dalej będzie o jedzeniu.
Szkoła ma uczyć, a nie tuczyć – wypalił z grubej rury poseł Jan Bury (PSL). Oczywiście jest tak, jak poseł powiedział, ale nikt mnie nie przekona, że szkolnymi sklepikami musi się najpierw zająć 460-osobowy Sejm oraz 100-osobowy Senat, a następnie Kancelaria Prezydenta i głowa państwa. To zresztą nie koniec, bo potem minister zdrowia powoła ciało doradcze, które w dwa lata ustali, co jest śmieciowym jedzeniem i czy dziecko ma prawo przynieść z domu do szkoły torebkę chipsów. Gdy w końcu ustawa wejdzie w życie, armia inspektorów ruszy w Polskę – będą biegać po szkołach, kontrolując sklepiki i stołówki. Zawsze najłatwiej jest zakazać, a najtrudniej uczyć, dlatego tak nam wszystko świetnie idzie. Czytam, że Wielka Brytania, zanim wprowadziła zakaz śmieciowego jedzenia, na poprawienie jakości żywienia dzieci i edukację wydała 280 mln funtów. U nas to niepotrzebne, bo – przekonuje Bury – „wytworzy się” moda na zdrowe jedzenie. Już ją widzę, jak się wytwarza. A poza tym, czy nie wystarczyłoby w tej sprawie porządne rozporządzenie ministra edukacji, że w szkołach nie wolno sprzedawać produktów z taką i taką zawartością cukru, tłuszczu itp.? Mniej by zabrało czasu i wyciętego lasu, panie pośle. Tylko czym chwaliliby się wtedy parlamentarzyści PSL przed wyborami samorządowymi?