Żakowski na koniec kampanii: Idźcie, głosujcie i czyńcie sobie Polskę poddaną!
O kandydacie na prezydenta Warszawy, który się nawalił jak atom i spał na ulicy, a potem wierzgał, kiedy go policja zgarniała? O trzech młodych-zdolnych z PiS, którzy oszukiwali Sejm na delegacjach? O zdradzieckim Tusku i tetryczejącym Kaczorze?
Całą polską sferę publiczną okupują partie złączone w rytualnym boju na miny i insynuacje, jakby żywcem wyjęte z „Ferdydurke”. Powagę wspólnego dobra zastąpiło nadęcie i pusty patos (zestawcie sobie słowa Hofmana z czynami), a meritum samorządowej władzy wyparły ideologiczne banialuki. Gdyby to były wybory w domu wariatów, tematy przewodnie byłyby pewnie w sam raz.
Premier Kopacz bardzo trafnie wyczuła, że to już się robi nie do wytrzymania. Bo jest nie do wytrzymania. Jonathan Heidt, wybitny amerykański psycholog moralności i polityki, z którym rozmawiałem niedawno (wywiad w najbliższej POLITYCE), kilka lat temu pytał swoich rodaków: „Czy polityka musi być taka odrażająca?”. Teoretycznie nie musi. Ani u nich, ani u nas. Ale praktycznie nie umiemy się od ohydy uwolnić. Bo się przyzwyczailiśmy. Wytworzyliśmy ohydne polityczne odruchy warunkowe. Oddajemy politykę ludziom, którzy w coraz większej części innej polityki uprawiać nie umieją. Wielu polityków się do innej polityki nie nadaje. Wielu wyborców innej polityki nie zna. Większości trudno ją sobie wyobrazić.
Jak Państwo patrzycie na ten polityczny landszaft, to Was cholera nie bierze? Mnie coraz częściej bierze. Po diabła przez tyle lat tylu zacnych ludzi tyle poświęcało, żebyśmy mieli tę wolność, skoro na wolności oddajemy Polskę takim gościom? Toż to woła o pomstę do nieba!
To nie jest żaden dopust Boży. To nie aniołowie z trąbami obsadzają tych ludzi na politycznych stołkach.