Z wyglądu to stereotypowy narodowiec, polska siła. Prawie sto kilo żywej wagi, mocarne ramiona, łysa głowa. Kiedy go posłuchać, jak przemawia do tłumu podczas spędów narodowców, to samo. Ale jeśli z kandydatem Ruchu Narodowego na prezydenta porozmawiać o polityce, okazuje się, że jego poglądy różnią się nieco od tych, które reprezentują ci młodzi gniewni spod znaku: Bóg, Honor, Ojczyzna. Mniej szowinistycznych kantów i ten radykalizm jakby przypudrowany.
Zresztą ci o ponad dwie dekady młodsi od niego koledzy z ONR i Młodzieży Wszechpolskiej (tworzących RN) z wyglądu też do niego niepodobni. Szczupli, uczesani, wygładzeni. Na ogół w trakcie lub po studiach. A on chłopak z ulicy, jak lubi podkreślać. Nie ma matury, pracuje jako szef ochrony w jednym z lubelskich nocnych klubów, trenuje kulturystykę. W maju chce zawalczyć o prezydenturę.
Krew z krwi
Na wygraną oczywiście nie liczy. Poparcie dla RN – co pokazały wybory do PE i samorządowe – oscyluje wokół 1,5 proc., ale z kolejnymi turami nieznacznie rośnie. Narodowcy liczą, że kampania prezydencka pozwoli im się wypromować i zdobyć w jesiennych wyborach parlamentarnych upragnione 3 proc., a po przekroczeniu tego progu będą mogli liczyć na dotację. Bo na razie to datki, składki, własne pieniądze. Na dłuższą metę kosztowna zabawa.
Ale żeby się udało, trzeba zmienić wizerunek. To operacja, która trwa od kilku lat. Temu zresztą służył polityczny rebranding: zjednoczenie ONR, MW, UPR i pomniejszych organizacji w Ruchu Narodowym (2012 r.). Z jednej strony połączenie sił, z drugiej nowa narodowa marka, której flagową imprezą stał się Marsz Niepodległości.