Małości w polityce nie trzeba szukać, leży ona wszędzie. Weźmy ostatni kwartał polskiej polityki. Otworzył go Tusk, porzucając fotel premiera dla brukselskiej rangi. Zrobił coś, na co nigdy by się nie zdecydowali Merkel, Cameron czy Hollande. Póki nie ma prezydenta świata, póki nie ma premiera Europy, nie istnieje urząd ważniejszy niż szef własnego państwa. Można odejść z powodu rozpadu koalicji, można abdykować ze względu na stan zdrowia, nawet rzucić urząd z gniewu na własnych rodaków. Ale nie rezygnuje się z władzy dla posady.
Przekraczając jedną granicę, Tusk przekroczył następną. Przez długie lata pozbywał się rywali z partii i z rządu. Tolerowano to. Stał na mostku, ponosił odpowiedzialność, w zamian robił, co chciał. Ale gdy mostek zostawił, reguł nie zmienił. Zachował wpływy, aby móc dalej blokować rywali. Dlatego władzę nad państwem i partią oddał politykowi tyleż wiernemu, co słabemu. Dla Tuska idealnemu, bo lojalnemu podwójnie – i z natury, i z konieczności. Który jeśli nawet w gniewie zerwie zależność, w kryzysie wróci z prośbą o wsparcie.
Władza nad Polską znalazła się w rękach osoby, która przy najlepszych chęciach zrobi niewiele. Bo o ile Tusk był minimalistą z wyboru, jego następczyni jest nim z konieczności. Bo została rzucona na zbyt głębokie wody. A wszystko po to, aby nikt ponad Tuska nie wyrósł. Aby polska polityka została pustynią talentów, na której Tusk będzie zawsze witany jak zbawca.
Gra pionami
Z podobną małością zachowali się przywódcy opozycji – Kaczyński i Miller. Aby utrzymać swoją pozycję na szachownicy, słabnący liderzy do wyborów prezydenckich wystawili piony. Postaci nie tyle mniejsze od siebie, co po prostu małe. Nieznane, niedoświadczone, niesamodzielne, które w przyszłości nie zdołają im zaszkodzić.