Pomoc dla Kijowa to trudna sprawa. Większość polskich polityków ma świadomość, że trzeba pokrzyżować plany Putina wobec Ukrainy. I że szczególnie pilne jest wzmocnienie ukraińskiej armii. Z drugiej strony Polacy od pokoleń nie byli tak pacyfistycznie nastawieni, jak w ostatnim ćwierćwieczu. Trudno się więc dziwić, że decyzja o wysłaniu na Ukrainę polskich doradców wojskowych, wywołała polityczną burzę. Nawet radykalnie antyrosyjski PiS skrytykował tę inicjatywę. Na wszelki wypadek rolę posłańca tej nowiny powierzono doradcy ministra obrony narodowej. A wiadomość wrzucił z własnego konta na Twitterze. Ostrożna, a nawet nieco chaotyczna polityka informacyjna w tym względzie wynika nie tylko z sondażowych obaw. Polski rząd miał za złe premierowi Wielkiej Brytanii Davidowi Cameronowi, że z pomysłem wyskoczył przed szereg. Kwestia wysłania doradców wojskowych na Ukrainę już od grudnia zeszłego roku omawiana była w wąskim gronie kilku państw. Ciągle liczono, że uda się powiększyć tę koalicję i ogłosić projekt w jakimś symbolicznym momencie. Ustalono już nawet termin w okolicy marca. Cameron nie wytrzymał presji i wykorzystał okazję, żeby podreperować sondaże na własnym politycznym podwórku. Polakom nie zostało nic innego, jak tylko przyłączyć się do chóru. A raczej chórku, bo koalicji nie dało się znacząco rozszerzyć.
Każde państwo europejskie ma inne powody, żeby nie drażnić Rosji. Ale wszystkie sprowadzają się do jednego mianownika – Europa ciągle chce wierzyć, że to nie jest jej wojna. Polska, nawet gdyby chciała tak myśleć, ma trudniej niż inni. Rosyjska dyplomacja już w trakcie trwania Majdanu oficjalnie oskarżała nas o szkolenie antyreżimowych bojowników.