Interes tkwi w szczegółach
Armia wybrała: rakiety od Amerykanów, śmigłowce z Francji
Doprowadzenie do tego momentu zajęło kilka lat. Według niektórych to długo. Prezydent Bronisław Komorowski mówi, że krótko. Producenci się już niecierpliwili, ale w zakulisowych rozmowach przyznawali, że tyle to trwa na całym świecie.
Tego typu sprzęt kupuje się na lata. Ci, którzy dziś podejmowali decyzje, za kilka lat będą już na emeryturach. A załogi śmigłowców dopiero zaczną się przyzwyczajać do nowych maszyn. Pierwsze dostawy zaplanowano już za dwa lata. Co nie znaczy, że równie szybko osiągną gotowość.
Dlatego decyzja rządu o wyłonieniu ostatecznych producentów była więcej niż pożądana. Rakiety dostarczy amerykański Raytheon, zaś 50 śmigłowców wielozadaniowych Caracal wyprodukuje francuski Airbus Helicopters. Maszyn będzie o 20 mniej, niż początkowo zakładano. Zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wydamy na zakup większej liczby śmigłowców uderzeniowych, co jest o tyle trafną decyzją, że obecnie używane przez Polskę Mi-24 dosłownie za moment będą nadawać się wyłącznie na muzealne ekspozycje. Tymczasem transportowe Mi-17, które ma nasza armia mają się całkiem nieźle i dobrze będą uzupełniać flotę Caracali.
Umowa bez zakładu
Jednak sprawa zakupów jeszcze nie jest przypieczętowana. Jeśli chodzi o śmigłowce, czeka nas jeszcze pewnie seria protestów. Tych oficjalnych w sądach i tych na ulicach.
Dwaj inni startujący w przetargu producenci (włosko-brytyjska Augusta Westland i amerykański Sikorsky Aircraft) bardzo podkreślali przewagę nad Francuzami w postaci zakładów na terenie Polski. Ponieważ ich załogi straciły właśnie szansę na dodatkowe zamówienia, należy się spodziewać, że mogą wyjść na ulice. Przy okazji paląc opony.
Rząd świetnie zdawał sobie z tego sprawę. I już kilka miesięcy temu podkreślał, że armia kupi taki śmigłowiec, jaki jest jej potrzebny.