Nad polską polityką od kilku lat ciąży stwierdzenie Donalda Tuska, który tłumacząc, dlaczego woli być premierem, niż kandydować na urząd prezydenta, nazwał głowę państwa strażnikiem żyrandola. Było to porównanie nie dość, że niefortunne, to nieprawdziwe. W polskim systemie politycznym prezydent ma władzę realną, choć ograniczoną. Ma ona w dużym stopniu charakter negatywny, bo prezydent może skutecznie torpedować politykę rządu, nie ponosząc praktycznie żadnej odpowiedzialności – dysponuje trudnym do oddalenia wetem, ma możliwość odesłania ustawy do Trybunału Konstytucyjnego przed lub po jej podpisaniu. Ale głowa państwa ma też duże pole do działań pozytywnych, inspirujących: ma prawo do inicjatywy ustawodawczej i cały katalog prerogatyw osobistych, które nie wymagają kontrasygnaty premiera lub ministrów.
Prawda, że wiele z nich ma charakter reprezentacyjny, uroczysty, ceremonialny, podnoszący rangę różnych wydarzeń, ale i w nich zawarte są istotne dla polityki państwa elementy. Czyż polityka przyznawania orderów, odznaczeń nie świadczy o tym, jakie wartości i zachowania społeczne państwo, którego prezydent jest najwyższym reprezentantem, preferuje? Czy możliwość powoływania własnych ministrów w kancelarii nie wyznacza, właśnie dzięki doborowi konkretnych osób, jego priorytetów i tym samym woli wpływania na działania rządu i wizerunek państwa? Dorzućmy jeszcze Biuro Bezpieczeństwa Narodowego, które jest naturalnym miejscem powstawania różnych strategii bezpieczeństwa państwa i dyskusji nad nimi. Jest w tym pakiecie ogólne zwierzchnictwo nad wojskiem realizowane wspólnie z ministrem spraw zagranicznych, ale dające prezydentowi możliwość wpływania na decyzje kadrowe czy nawet forsowania własnych kandydatur.
I wreszcie powoływanie rządu. Gdy Sejm w kolejnych podejściach nie jest w stanie wyłonić gabinetu, do prezydenta należy ostatni ruch: to on powołuje rząd, który już nie musi mieć parlamentarnej większości.