Janina Paradowska, Jacek Żakowski: – Wczoraj odbyła się pierwsza tzw. debata prezydencka z udziałem pana konkurentów. Czy żałuje pan, że nie wziął w niej udziału?
Bronisław Komorowski: – Miałem własną debatę. Trzech na jednego – byłem przepytywany przez dziennikarzy. Debaty moich konkurentów nie obejrzałem zatem w całości, ale muszę powiedzieć, że ręka boska mnie chroniła, żeby nie dać się przekonać i nie brać w niej udziału. Dla mnie to był poziom żenujący.
Dlaczego żenujący?
Po pierwsze ze względu na sposób prezentacji – każdy kandydat miał dwie minuty na wypowiedź. To pomysł nie najlepszy. Najmniej było tam wiedzy i doświadczenia z zakresu tego, jak funkcjonuje państwo.
Kiepsko panu idzie ta kampania. Zaczynał pan z poparciem na poziomie 60 proc., spadło do 40.
To znany mechanizm, gdy o stanowisko prezydenta ubiega się kandydat ponadpartyjny. Prezydenci budują swoją pozycję, adresując działania do ludzi o różnych poglądach. A wybory prezydenckie są tak skrojone, że prezydent staje się raptem – ku swemu zdumieniu – kandydatem partyjnym. Sympatie ludzkie układają się wedle szwów sympatii partyjnych. W Polsce nie ma partii, która miałaby 60 proc. poparcia. Ale zwykle w drugiej turze sytuacja się odkształca.
Nastawia się pan na drugą turę?
Trzeba się na wszystko nastawić.
Podczas debaty padały różne hasła i pomysły. Andrzej Duda w sprawach międzynarodowych mówił na przykład, że powinniśmy „wyjść z mainstreamu” i zgłaszać więcej samodzielnych inicjatyw – mieć własną politykę, być jej podmiotem.
Mieć własną politykę znaczy umieć wykorzystać to, co się ma – a my mamy członkostwo w NATO i UE, to nasz przepotężny oręż polityczny.