Oto lista największych nieporozumień związanych z konceptem, że jednomandatowe okręgi wyborcze są receptą na choroby państwa i rodzimej polityki:
1. Obowiązujący model mandatu parlamentarnego zakłada (co zapisano w konstytucji), że poseł jest w Sejmie reprezentantem narodu, nie zaś grupy swoich wyborców. Po prostu: zadania i status parlamentarzystów różnią się nieco od pozycji i roli lokalnych radnych. O ile w przypadku tych ostatnich można sobie wyobrazić, że będą walczyć wyłącznie o interesy wąskich grup, o tyle na szczeblu krajowym w grę wchodzi inna perspektywa, którą powinien być interes publiczny i dobro całego kraju.
Wprowadzenie JOW-ów musiałoby w praktyce oznaczać powrót od obowiązującego tzw. mandatu wolnego do sytuacji, w której poseł związany był instrukcjami wyborców ze swojego terenu (okręgu). Skończyć musiałoby się to jeszcze gwałtowniejszym rozszarpywaniem wspólnego sukna. Co już przed wiekami w Polsce przerabialiśmy…
2. Posłów wybranych w okręgach jednomandatowych wyborcy będą mogli lepiej kontrolować – przekonują zwolennicy JOW-ów. O ile teza ta jest może zasadna na poziomie samorządów lokalnych, o tyle na szczeblu kraju już niekoniecznie. Zwłaszcza że posłów obowiązuje wspomniany wolny mandat.
Obecnie poczynania wybrańców narodu kontrolują przynajmniej ich partie (za swawole, ale i głupie wyskoki, można nie zostać przed kolejną kadencją wpisanym na partyjną listę). Nad parlamentarzystą wybranym w systemie JOW-ów przez 4 lata w praktyce nie panowałby nikt. A może on nabruździć przecież dużo grubiej niż radny.
3. W modelu JOW-ów wielkie szanse na sukces mają ci, którzy potrafią uwieść wyborców a to elokwencją, a to demagogią, a to – tak, tak – twarzą znaną z mediów.