Sens pierwszej tury jest inny niż drugiej. W pierwszej wyborcy – dokonując jakiegoś wyboru albo nie głosując – demonstrują emocje i sympatie (a raczej pretensje i antypatie). W drugiej wybierają wariant swojej przyszłości. Pierwszy wybór jest bardziej emocjonalny. Drugi – bardziej racjonalny. Dlatego wynik może się zasadniczo różnić. Jak w 2005 r., kiedy Tusk wygrał pierwszą turę ponad trzema punktami, a w drugiej turze przegrał ponad ośmioma. Tym razem różnica wynosi niespełna jeden punkt procentowy. Nic nie jest więc przesądzone. Tym bardziej że wielu wyborców Kukiza raczej zostanie w domu, a wielu z tych, którzy nie głosowali, odda głos na Komorowskiego.
Jednak nawet jeżeli – co jest prawdopodobne – obecny prezydent wygra drugą turę, komunikat, jaki przekazali wyborcy, pozostanie silny i znaczący.
Od przebiegu kampanii, przez błędy przedwyborczych sondaży, frekwencję, rozkład oddanych głosów, po reakcję na wynik – wszystko pokazuje, że polska polityka znalazła się w tarapatach. Czy to jest objaw słabości prezydenta jako kandydata, kryzysu PO, naszej demokracji, elit politycznych, III RP, systemu partyjnego, polskiego modelu społecznego lub gospodarczego, demokracji reprezentatywnej czy kapitalizmu w ogóle, albo kilku z tych problemów na raz – o to będziemy się spierać. Ale warto zdać sobie sprawę, że porażka Bronisława Komorowskiego jest objawem problemów, a nie tylko problemem.
Sukces kandydata PiS w pierwszej turze jest oczywiście zasadniczym egzystencjalnym kłopotem dla związanej z rządzącym obozem części elit politycznych i biznesowych. Gdyby w drugiej turze kolejność była taka jak w pierwszej, mogłoby to też zapowiadać kłopoty dla kraju i ogółu obywateli, bez względu na to, kto kogo teraz poparł.