Fenomen popularności tego objawionego z nagła polityka w wyborach prezydenckich został już omówiony i chyba dość dobrze rozpoznany – jako katalizatora niezadowolenia społecznego młodego pokolenia, jako przejaw protestu czy nawet buntu wobec zastanej polityki, wobec obozu rządzącego, wobec starszych, jako też pretensja, że brakuje pracy, płacy i perspektyw.
Ten rockman swoim stylem, swoim nieopierzonym językiem, swoją niedookreślonością ideową, którą zastępował właściwie jedynym hasłem, czyli domaganiem się osławionych JOW-ów, znakomicie wstrzelił się – jak się okazało – w kampanię i przeskoczył innych nowicjuszy, a już zwłaszcza panią Ogórek i pana Jarubasa. Był sexy, grał i śpiewał, krzyczał na dziennikarzy i zapowiadał marsz po władzę, wszystko podlane sosem patriotycznym, patosem.
Potem zaczęły się schody. Dzisiaj Kukiz stoi na czele czegoś, czego po prawdzie nie ma, swoją kampanię prowadzi na koncertach i poprzez wpisy mailowe czy jakieś inne, w których bez przerwy odcina się od swoich jakoby współpracowników. A jak występuje gdzieś publicznie, to trudno w ogóle pojąć, o co mu chodzi. Jest cały czas jakoś podniecony, bardzo wrażliwy na jakiekolwiek obrazy, z reguły wyimaginowane.
Programowo antyprogramowy staje się coraz bardziej egzotyczny, bo akurat dwie główne partie ruszyły przy pomocy swych liderek do wielkiej ofensywy, do załatwiania i obiecywania, wyliczania priorytetów, liczenia publicznych pieniędzy. Ile w tym propagandy i populizmu, to co innego, ale na pewno wyborcy mogą mieć wrażenie, że praca trwa, że politycy się starają.
A Kukiz gra już na ostatniej strunie. A tymczasem teraz trzeba będzie wejść w organizacyjną część kampanii, ułożyć listy, zebrać podpisy, uruchomić jakiś aktyw, wyznaczyć tzw.