Chcieliby mieć swojego króla, którego majestat wyrażałby dumę narodu i potęgę państwa. Króla tak wywyższonego i uwielbionego, aby w swym uniżeniu wobec niego mogli poczuć się naprawdę równi. Ten król powinien być, rzecz jasna, „z bożej łaski”, panując w doskonałej harmonii z papieżem i książętami Kościoła. Lud polski byłby wówczas spokojny i szczęśliwy. Jego sprawy doczesne spoczywałyby wszak w równie pewnych rękach, co jego byt pośmiertny.
Niestety, z braku pretendentów do tronu zostaliśmy z republiką. W miejsce króla mamy jego namiastkę – głowę państwa, czyli prezydenta. Odrobinę władzy, odrobinę królewskiego majestatu, łyk uwielbienia ludu, gram dworskiej etykiety. A wszystko to dziś na głowie (bezkoronnej) sympatycznego niewątpliwie, młodego, przystojnego i jaśnie oświeconego w jurysprudencji mieszczanina krakowskiego Andrzeja Dudy. Cała nasza nadzieja w tym, że z wysokości swego tronu i żyrandola ujrzy więcej niż z urzędniczego i partyjnego stołka, a wielki świat szybko otworzy jego horyzonty, pozamykane przez partyjne transparenty i rollupy. Oby okazało się, że gdzieś za niewyszukaną frazeologią propagandy, dyktowanej przez bezwzględnych spin doktorów, za partyjnym formatem kariery mimo wszystko kryje się człowiek formatu krakowskiego inteligenta, który choć ostrożny i gładki, to swoje wie i biskupom butów nie czyści.
Nie rozmawiałem z Andrzejem Dudą o jego poglądach, lecz za to dobitnie wyłożył mi je pewnego razu prof. Jan Duda, jego ojciec, gdyśmy sobie czekali na zmianę opon z okazji nadejścia wiosny 2014. Zakładam, że obaj panowie myślą tak samo, co zresztą niedwuznacznie sugerował senior. Złożyłem mu osobiste zapewnienie, iż jego syn na pewno zostanie europosłem, czego też i z góry panu profesorowi powinszowałem. Potem zamilkłem.