Taki przynajmniej można wysnuć wniosek, śledząc internet. Rzecz ociera się o paradoks, ale zestawienia policji mówią same za siebie. W miniony weekend (piątek–niedziela) na drogach zginęło 20 osób. Dużo?
Zależy od osobistej wrażliwości. Dla mnie dużo. Ale jeszcze więcej straciło w tym czasie życie w sposób – rzec można – bardziej banalny. 42 ofiary utonięć to liczba, która musi działać na wyobraźnię. Tym mocniej, gdy zsumuje się obie liczby. Gdyby to był efekt zamachu albo nawet wywołanych upałem udarów, bylibyśmy wstrząśnięci. Ale podróżując na wakacje, wracając z imprezy, jadąc do znajomych, kąpiąc się w jeziorze czy żeglując? Cóż, zdarza się. Bywa.
Wykonując dość bezpieczne czynności, które w normalnych warunkach nie powinny kończyć się tragicznie, zginęły dwie szkolne klasy. Zaskoczenie jest jak najbardziej na miejscu – przecież drogi mamy coraz lepsze, strzeżonych kąpielisk przybywa i wystarcza dla wszystkich, a nawet jeśli nie, to nie żyjemy na przylądku Horn, a nasze rzeki to nie żadne Amazonki i Nile czy alpejskie żywioły. A mimo to – tyle niepotrzebnych tragedii, zapewne wielu z udziałem ludzi utalentowanych, pracowitych, lubianych, niezbędnych bliskim, potrzebnych całemu społeczeństwu. Od lat Polska nie potrafi sobie poradzić z tym problemem, który urasta do jakiejś cywilizacyjnej plagi, negatywnie wyróżniającej nas na tle Europy.
Odpowiedzi na pytanie, dlaczego giniemy w tak bezsensowny sposób, nie trzeba szukać zbyt daleko. Wystarczy wybrać się nad morze. Nie, nie sfatygowaną „krajówką”, ale nowiutką autostradą. I koniecznie w weekend.
Zobaczymy sznur aut, z przewagą tych w kolorze metalik i dwoma rurami z tyłu, sunący lewym pasem, zderzak w zderzak, z prędkością bliską tej, określanej fachowo: „szafa się zamyka”.