Platforma na sinych od klęczenia kolanach moczy we własnych łzach pokutną sukmanę. Zjednoczona do granic swoich możliwości lewica w przeciekającej balii bije pianę z nadzieją, że jeszcze komuś zamydli oczy. Prezes Piechociński nie pierze, tylko wietrzy. Sztandary z czterolistną koniczynką. Mówi, że jest zdeterminowany, by po jesiennych wyborach „wreszcie na warunkach PSL, partii normalności, racjonalności i umiaru, zbudować wielką koalicję, bez namiętnych sporów PO i PiS”. Wnoszę z tego, że Jarosław Kaczyński będzie musiał rządzić, jak mu ludowcy zagrają. Wicepremier najwyraźniej otrząsnął się już po jaguarze i znów wali furmanką. Wydaje mu się, że wciąż trzysta na godzinę.
W naszej narodowej pralni pierze się ostatnio na okrągło. W dodatku wszystko razem. Czyste z definicji referendum rozmyślnie wrzuca się do kotła razem z cuchnącą szmatą przedwyborczego populizmu. Potem zawiesi się je – już równo utytłane – we wspólnym lokalu wyborczym. A choć trzeba przyznać, że ojcem tego referendalnego chaosu jest prezydent Bronisław Komorowski, to jego następca Andrzej Duda – wraz z PiS – zamiast ten chaos wyciszyć, rozdęli go do n-tej potęgi. Wszystko wskazuje na to, że Senat zdominowany przez PO drugiego referendum nie zarządzi. A ja uważam, że ten balon idiotyzmu należy Polakom zademonstrować do końca. Już się zaczęły dyskusje o tym, czy urna wyborcza może być ta sama, a frekwencja liczona wspólnie, bo żadnych przepisów na ten temat nie ma. Nie wspomnę tu o takim drobiazgu, jak konieczność publicznego ujawnienia swojej decyzji. Bo przecież każdy, kto wejdzie głosować, będzie musiał głośno powiedzieć, po co przyszedł – czy do wyborów, czy do referendum, czy do obu naraz.