Z powodu najgorszej od lat suszy straty rolników są ogromne, ale nie pokryją ich towarzystwa ubezpieczeniowe, tylko budżet państwa. Rząd już obiecał prawie pół miliarda złotych na ten cel. Formalnie rolnicy otrzymujący unijne dopłaty muszą ubezpieczać przynajmniej połowę swoich upraw, ale tylko od jednej, wybranej przez siebie klęski żywiołowej. Na liście, obok suszy, znalazły się gradobicie, powódź, niewłaściwe przezimowanie zasiewów czy przymrozki. Żeby rolników zachęcić do kupowania polis, państwo ponosi część kosztów takich ubezpieczeń. Pokrywa połowę składki, pod warunkiem że wynosi ona maksymalnie 3,5 lub 5 proc. sumy ubezpieczenia, w zależności od typu upraw. W praktyce rolnicy, którzy decydują się na polisę, najczęściej wybierają ubezpieczenie od gradu, bo jest najtańsze. Polis od suszy w całym kraju wykupiono w tym roku niespełna sto (!). Spośród trzech towarzystw oferujących ubezpieczenie z rządową dopłatą – Concordia polisy od suszy w ogóle zlikwidowała, a PZU i TUW przyznają, że zainteresowanie nimi jest prawie zerowe.
Wszystko dlatego, że taka polisa okazuje się droższa od pozostałych. Kosztuje przynajmniej 6 proc. sumy ubezpieczenia i państwo nie chce jej już dotować. A rolnicy wychodzą z założenia, że w przypadku klęski suszy rząd i tak im pomoże. Mają rację, bo PSL w trakcie kampanii wyborczej wywalczył, aby poszkodowani suszą rolnicy dostawali 400 lub 800 zł za każdy hektar. Tę wyższą kwotę przeznaczono dla uprawiających owoce i warzywa. Kto jednak nie wykupił obowiązkowego ubezpieczenia od przynajmniej jednej klęski, ten ma otrzymać za karę o połowę mniej. Dla wielu (być może nawet 90 proc.) rolników to nic innego jak dyskryminacja i skandal, bo oczywiście żadnych polis nie mają.