Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Chłopcy z lasu

Jak leśnicy sami sprywatyzowali Lasy Państwowe

W żadnym kraju Unii Europejskiej tak dziwacznej formy zarządzania lasami, jak u nas, nie znajdziemy. W żadnym kraju Unii Europejskiej tak dziwacznej formy zarządzania lasami, jak u nas, nie znajdziemy. Anwar2 / Wikipedia
Prywatyzacją lasów politycy straszą nas regularnie. Zawsze wtedy, gdy partykularne interesy leśnego lobby i jego politycznych protektorów wydają się zagrożone. Samym jednak lasom przekazanie w prywatne ręce nigdy nie groziło. PiS wykreowało wroga, żeby nas przed nim bronić.
Rocznie do kas Lasów Państwowych wpływa ok. 8 mld zł, a 90 proc. tej sumy pochodzi ze sprzedaży drewna.Noah Clayton/Getty Images Rocznie do kas Lasów Państwowych wpływa ok. 8 mld zł, a 90 proc. tej sumy pochodzi ze sprzedaży drewna.
To Lasy Państwowe same decydują, ile drewna, komu i po jakich cenach sprzedadzą.Selso/Wikipedia To Lasy Państwowe same decydują, ile drewna, komu i po jakich cenach sprzedadzą.

Artykuł w wersji audio

Poświęcone lasom pytanie z drugiego, na razie tylko planowanego przez prezydenta Dudę, referendum brzmi: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego systemu funkcjonowania Państwowego Gospodarstwa Leśnego Lasy Państwowe?”. Dlaczego jest tak pokrętne i nie odnosi się w ogóle do prywatyzacji? Z obrazkiem z kampanijnego spotu Andrzeja Dudy nie ma przecież nic wspólnego. Przedwyborcza migawka pokazywała radosne dzieci, które nie mogą wjechać do lasu, gdyż zatrzymuje je tablica informująca: „Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”. Czyli – skandal! W pytaniu referendalnym chodzi już jednak o coś wyraźnie innego: o to, żeby w sposobie zarządzania naszym dobrem narodowym na jednej czwartej powierzchni kraju nic się nie zmieniło. Różnica, przyznajmy, dość istotna. Tymczasem to, co się dzieje pod osłoną drzew, może naprawdę niepokoić. Potwierdza to najświeższy raport NIK.

PGL LP bulwersuje marnotrawstwem, ale także tym, że samo dla siebie ustala zasady, którymi się rządzi. I choć z pozoru państwowe, nie dzieli się z państwem zyskami ze sprzedaży drewna, które przecież jest nasze, wspólne, narodowe. Samo decyduje, ile i na co wyda. Więc wydaje i inwestuje dużo i niekoniecznie z sensem. Zarobki w państwowych lasach do płac w budżetówce mają się nijak. W latach 2010–14 w budżetówce były zamrożone, ale tutaj wzrosły o prawie 30 proc. W Lasach Państwowych płace przeciętnie wynoszą aż 7,2 tys. zł, w rozbudowanej Dyrekcji Generalnej średnia sporo przekracza 11 tys. zł. Nadleśniczy zarobkami przebijają premiera, mogą wyciągać nawet 18 tys. zł. Nic tylko do Lasu.

W protokole NIK czytamy, że ledwie jedną trzecią sumy, jaką pochłaniają płace, wydaje się na ochronę i powiększanie zasobów lasów, czyli główny cel istnienia przedsiębiorstwa Lasy Państwowe. Raport bulwersowałby o wiele dłużej, gdyby – szczęśliwie dla leśników – nie wybuchła właśnie afera z prezesem NIK Krzysztofem Kwiatkowskim. Prokuratura zarzuca mu, że ustawiał konkursy. Więc zamiast o świeżym raporcie dyskutujemy o jego autorach.

To Lasy same decydują, ile drewna, komu i po jakich cenach sprzedadzą. Na to, że zasady te są nieprzejrzyste, a w Lesie panuje korupcja, od lat skarży się Polska Izba Gospodarcza Przemysłu Drzewnego. Producenci mebli też narzekają, uważając, że przy lepszej gospodarce surowcem mogliby eksportować więcej. Przez lata nie byli w stanie zrozumieć, że cenny surowiec spala się np. w elektrowniach, zamiast przeznaczyć go na meble, na których eksporcie sporo zarabiamy.

Swoją finansową siłę Lasy Państwowe zawdzięczają temu, iż w handlu drewnem są w kraju monopolistą. Rocznie do ich kasy wpływa ok. 8 mld zł, a 90 proc. tej sumy pochodzi właśnie ze sprzedaży drewna. Ale przedsiębiorstwo państwowe LP podatku dochodowego do budżetu nie płaci. Tylko symboliczny, leśny, do gmin. Mimo że utrzymanie i powiększanie zasobów leśnych to zaledwie 13 proc. ich kosztów.

Co to za firma?

Ta gigantyczna firma-niefirma nie ma nawet osobowości prawnej. Teoretycznie kontroluje ją minister ochrony środowiska, ale nie bardzo wiadomo – jak zauważa NIK – jakie ma do tego narzędzia. W żadnym kraju Unii Europejskiej tak dziwacznej formy zarządzania lasami nie znajdziemy. Teoretycznie państwowe, tak naprawdę nigdy nie zostały upaństwowione. Taki stan armii 25 tys. pracowników lasów bardzo odpowiada. To oni naprawdę sprywatyzowali lasy. Za utrzymaniem tego stanu, czyli wieczystą nietykalnością przedsiębiorstwa Lasy Państwowe, mamy głosować w referendum.

Na kontrolę NIK Lasy odpowiedziały z tupetem. „Jeśli są inne podmioty, które zarządzają podobnie wielkim majątkiem, wymagają takich kwalifikacji i takiej odpowiedzialności, należą do największych przedsiębiorstw, pracodawców i podatników w kraju i prosperują dobrze bez sięgania po pieniądze podatników, a pracownicy są w nich dużo gorzej wynagradzani niż w Lasach Państwowych – to problem nie jest w LP, lecz w tych podmiotach”. Zupełnie, jakby lasy już dawno przekazano urzędnikom leśnym, którzy mogą z nimi robić, co chcą.

Taki stan obowiązuje od 1991 r., kiedy to Sejm ustawę o lasach uchwalił niemal jednogłośnie. Projekt rządowy (premierem był Jan Krzysztof Bielecki) podyktowali związkowcy z Krajowej Sekcji Pracowników Leśnictwa NSZZ Solidarność. Zapisany w ustawie sposób zarządzania lasami „miał stabilizować naszą egzystencję biologiczną, a nawet państwową”. Przede wszystkim jednak dawał władzę leśnikom. Zachęceni legislacyjnymi sukcesami związkowcy z Solidarności zainicjowali w 1995 r. kolejne zmiany w przepisach. Miały pomóc sprywatyzować dziesiątki tysięcy państwowych leśniczówek.

Ludzie z leśniczówek

W kraju rządziła wtedy lewicowa koalicja SLD-PSL, która pomysł Solidarności poparła. W prace nad zmianą przepisów mocno angażował się Stanisław Żelichowski, polityk PSL, w tym okresie minister ochrony środowiska, a wcześniej nadleśniczy pod Mławą. Wielki wkład w kształt nowego prawa miał także Janusz Dawidziuk, dyrektor generalny Lasów Państwowych, związany z SLD. Znowelizowana ustawa o lasach powstała ponad partyjnymi podziałami. Jako wzór parlamentarnej współpracy. Dopuszczała sprzedawanie domów, mieszkań, a nawet gruntów, jeśli same Lasy uznają je za nieprzydatne. Ulga w zakupie nie mogła przekraczać… 90 proc. wartości. Takim fruktem trzeba się jednak było podzielić z politycznymi protektorami. Służyć miał temu zapis, że właścicielami państwowych leśniczówek zostać mogą także osoby z Lasami niezwiązane. One też mogły korzystać z ulg. Warunek – musiały w leśniczówkach mieszkać co najmniej przez trzy lata. Zaczął się masowy proces wynajmowania leśnych nieruchomości.

Ustawa weszła w życie we wrześniu 1997 r. Kilka tygodni później SLD przegrał wybory parlamentarne. Okazało się jednak, że koalicja kadencji nie zmarnowała. Leśna Solidarność jeszcze przed wyborami doniosła mediom, w jak twórczy sposób lewicowi politycy wykorzystywali „jej” ustawę. Nowe prawo umożliwiło leśnikom np. budowę luksusowego osiedla Eko Sękocin pod Warszawą, oczywiście za pieniądze Lasów Państwowych, z przeznaczonego na zalesianie Funduszu Leśnego. Po to, żeby po zakończeniu budowy uznać, że budynki są dla lasów nieprzydatne i po superulgowej cenie sprzedać je wybranym osobom.

Szef Dyrekcji Generalnej LP Janusz Dawidziuk nawet się nie wypierał. Przyznał, że luksusowe apartamenty osiedla „przeznaczone są dla wybitnych specjalistów, których Lasy chcą przyciągnąć odpowiednim mieszkaniem”. Po wybuchu afery okazało się, że budowa była samowolką, osiedle nie miało prawa powstać na obszarze chronionym. Na jaw wyszły też inne kompromitujące fakty. Na przykład że szefem firmy budującej luksusowe osiedle był kolega nadzorującego lasy ministra Żelichowskiego. A sama budowa ruszyła wraz z pracami nad nowymi przepisami, w których kształt polityk PSL tak bardzo się angażował.

Rządem AWS-UW z tylnego siedzenia kierował już wprawdzie Marian Krzaklewski, szef Solidarności, ale nawet w tej niewygodnej pozycji premier Jerzy Buzek dostrzegł, że w Lasach panuje patologia. Jej przyczyną była zdumiewająca struktura zarządzania lasami. Rząd postanowił Lasy Państwowe upaństwowić naprawdę: przekształcić je w spółkę, w której właścicielem większości udziałów na zawsze pozostanie państwo. Rozważano też możliwość, aby 25 proc. udziałów przeznaczyć na roszczenia reprywatyzacyjne. Ale nie w naturze, tylko w gotówce. Wiadomo było już, że Lasy Państwowe miały jej coraz więcej. Ceny drewna szybko rosły.

To wystarczyło, żeby leśnicy ruszyli do ataku. Znów tworzyła się koalicja ponad partyjnymi podziałami. Przeciwko przekształceniom Lasów w spółkę akcyjną był minister ochrony środowiska Jan Szyszko i podległy mu szef Lasów Konrad Tomaszewski (media donosiły, że to kuzyn braci Kaczyńskich). Obaj przyznali, że minister skarbu w ich własnym rządzie wcale Lasów prywatyzować nie zamierza. Mimo to pomysł przekształcenia ich struktury zarządczej uważali za bardzo niebezpieczny.

Minister Szyszko w opinii do premiera Buzka stwierdził, że: „już samo przekształcenie Lasów Państwowych w spółkę, podporządkowaną kodeksowi handlowemu i nastawioną na osiągnięcie zysku, pozbawi państwo możliwości realizacji polityki ekologicznej”. Wtórował mu dyr. Tomaszewski: „Lasy Państwowe są dochodowe (…) Ale są to pieniądze, które w całości idą na zalesianie, którego budżet nie finansuje. Przekształcenie Lasów w spółkę grozi tym, że jej akcjonariusze w pogoni za zyskiem zwiększą wyrąb, a pieniądze ze sprzedaży drewna przeznaczą na dywidendę” – ostrzegał. Zdaniem Tomaszewskiego struktura organizacyjna Lasów była w pełni dostosowana do potrzeb gospodarki leśnej, a to, jak zarządzamy polskimi lasami, podobało się w USA i Unii Europejskiej.

Na jagody i na grzyby

W sukurs leśnemu lobby w koalicji rządzącej przyszła opozycja. Poseł Stanisław Żelichowski, który w pełni akceptował budowę luksusowego osiedla Eko Sękocin z pieniędzy Funduszu Leśnego (przeznaczonego na zalesianie), założył obywatelski Ruch Obrony Lasów Polskich, który żądał przeprowadzenia referendum w sprawie reprywatyzacji. Zebrał 543 tys. podpisów. Proponował trzy pytania: 1) Czy jesteś za zwrotem w naturze lasów stanowiących obecnie własność państwową byłym właścicielom lub ich spadkobiercom, w tym również mieszkającym obecnie za granicą? 2) Czy jesteś za zwiększonym wyrębem lasów w celu sfinansowania roszczeń reprywatyzacyjnych byłych właścicieli lub ich spadkobierców? 3) Czy jesteś za wniesieniem Lasów Państwowych do spółki prawa handlowego, której celem jest osiąganie maksymalnego zysku i która ograniczy bądź wyeliminuje prawo swobodnego wstępu do lasu i możliwość zbioru runa leśnego?

Strasząc społeczeństwo zakazem zbierania grzybów i jagódek, leśnicy skutecznie ochronili swoje własne interesy. Sejm odrzucił wprawdzie wniosek o referendum, ale rząd wycofał się z pomysłu przekształcenia Lasów Państwowych w spółkę akcyjną kontrolowaną przez państwo. Lasy nadal miały rządzić się same.

Pełzająca prywatyzacja mienia Lasów Państwowych nabierała jednak coraz szybszego tempa. Dzięki nowym przepisom swoją leśniczówkę pod Malborkiem wynajął Jacek Kurski. Inwestował jak w swoją. W 2004 r. kupił ją za 20 tys. zł. Sami leśnicy mówili, że w lasach odbywa się „wielki wyrąb lokali”. Tysiące państwowych leśniczówek przechodziły w prywatne ręce za symboliczne pieniądze. Jeszcze niedawno Lasy Państwowe miały ich 50 tys., w 2010 r. zostało im zaledwie 12 tys. Ale Prawo i Sprawiedliwość podniosło alarm dopiero wtedy, gdy do władzy doszła koalicja PO-PSL.

Jeszcze wtedy Lasami rządził działacz Solidarności Marian Pigan. Stanowisko dostał od Platformy, przy głośnym sprzeciwie PSL, w nagrodę za poparcie PO w wyborach. Donald Tusk obiecał wtedy leśnikom, że w Lasach wszystko zostanie po staremu. Związkowcy ochoczo powrócili do wielkiego wyrębu. Media donosiły, że Marian Pigan, dyrektor generalny Lasów Państwowych, zakupił od swojej firmy leśniczówkę wraz z 34-arową działką za… niecałe 6 tys. zł. Główni odbiorcy drewna coraz głośniej alarmowali, że przetargi na jego zakup są ustawiane. Polska Izba Gospodarcza Przemysłu Drzewnego, zrzeszająca ponad 130 przedsiębiorstw, wysłała zawiadomienie do CBA, ABW, CBŚ oraz Prokuratury Generalnej. Chodziło o aukcje internetowe, które Lasy wprowadziły za rządów PiS, LPR i Samoobrony. Fatalny system (przyznawali to nawet niektórzy posłowie PiS) umożliwiał start w aukcji firmom wydmuszkom. Podbijały cenę, po czym… wycofywały się z przetargu. Były także podejrzenia, że z Lasów wyciekają loginy i hasła pracowników pozwalające na przeglądanie konkurencyjnych ofert.

W kasie leśnego monopolu było coraz więcej pieniędzy. Leśnicy ostro główkowali, jak je wydać. Pracujący w terenie mogli dostać od firmy tanią pożyczkę na zakup prywatnego auta. Przywilej został rozszerzony – pożyczka mogła zostać umorzona, a należała się już nie tylko leśnikom pracującym w terenie. Ekolodzy protestowali, że Lasy budują drogi w najdzikszych ostępach, żeby tylko jakoś pozbyć się pieniędzy i dać zarobić kolegom.

Poczynaniom leśników z coraz większym zdumieniem przyglądał się minister finansów. Budżet państwa na skutek światowego kryzysu borykał się z coraz większymi kłopotami, tymczasem w wielkiej, teoretycznie państwowej firmie panowało coraz większe finansowe rozpasanie.

Jacek Rostowski już jednak wiedział, że z chłopcami z Lasu trzeba ostrożnie. Nie proponował więc prawdziwego upaństwowienia Lasów Państwowych. Bał się zaproponować, by płaciły podatek dochodowy. Chciał tylko ich włączenia do systemu finansów publicznych. Czyli żeby posiadane 2 mld zł lasy trzymały na koncie w Banku Gospodarstwa Krajowego, a nie w bankach spółdzielczych czy SKOK. Żeby budżet państwa mógł je pożyczać, nie płacąc od tego odsetek. Krótko mówiąc, państwo się prosiło.

Leśne wojny

Leśnicy potraktowali to jako zamach na ich finansową niezależność. Przeciwko była nie tylko opozycja, ale także – utrzymujący personalne wpływy w LP – PSL. Polskim lasom miała grozić zagłada. Im głośniej protestowało leśne lobby, tym bardziej jednak rząd się utwardzał. Pozornie wygląda, że nawet wygrał – ostatecznie Lasy Państwowe w 2015 i 2016 r. mają wpłacić do budżetu w sumie 1,6 mld zł. W kolejnych latach już tylko 2 proc. dochodu ze sprzedaży drewna. Dlaczego 2, a nie np. 5? To wielka suma, ale leśnicy szybko ją sobie na kupujących drewno odbiją. „Lasy bez niej nie uschną” – uspokajał Stanisław Żelichowski. Tak naprawdę bowiem w sposobie zarządzania lasami nic się nie zmieniło. Do systemu finansów publicznych włączone nie zostały! Pozostały państwem w lesie.

Leśnicy jednak rządowi zamachu nie darowali. Leśna Solidarność nie popiera już Platformy, przerzuciła sympatię na Prawo i Sprawiedliwość. Zwłaszcza gdy związanego z „S” dyrektora generalnego Lasów (tego, co za 6 tys. kupił leśniczówkę z gruntem pod Pszczyną) zastąpił nadleśniczy z Radomia. Opozycja, podkręcana przez Solidarność, wyciągnęła stary straszak – Platforma chce sprywatyzować lasy. Zabroni nam zbierać grzyby i jagody. A część lasów odda spadkobiercom „wiadomo kogo”.

Rząd bronił się przed wymyślonymi zarzutami nieudolnie. Proponował, by zakaz prywatyzacji na wieki wieków zapisać nawet w konstytucji. Ku powszechnemu zaskoczeniu „przeciw” było Prawo i Sprawiedliwość. Tłumaczyło potem, że zapis był zły. Oni w swojej konstytucji zrobią to jeszcze lepiej. Na razie mamy referendum Andrzeja Dudy.

Głównym organizatorem zbierania w tej sprawie podpisów był prof. Jan Szyszko, obecnie poseł PiS. W rozmowie z Naszym Dziennikiem.pl podkreśla, że referendum jest konieczne, bo „ograbienie Lasów Państwowych z pieniędzy to nic innego jak próba doprowadzenia do bankructwa tej doskonale funkcjonującej instytucji, a co za tym idzie – sprzedaży lasów”.

Strasząc nas od ćwierć wieku prywatyzacją lasów, leśne lobby i związane z nim partie skutecznie uniemożliwiają ich prawdziwe upaństwowienie i zwrócenie społeczeństwu. Referendum Dudy służy dokładnie temu celowi.

Polityka 36.2015 (3025) z dnia 01.09.2015; Temat z okładki; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Chłopcy z lasu"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną