To już postanowione – do Polski w ciągu najbliższych dwóch lat trafi ok. 7 tys. uchodźców, czyli o 5 tys. więcej, niż początkowo deklarowaliśmy. To wynik ostatniego, zeszłotygodniowego głosowania w Radzie Unii Europejskiej, w którym Polska przyłączyła się do większości krajów i poparła nowy sposób podziału uchodźców (na razie tylko 66 tys. spośród 120 tys., którzy dotarli do Włoch i Grecji; reszta, czyli 54 tys., będzie rozdzielana dopiero za rok).
Rząd obwieścił sukces, podkreślając, że zgoda Polski to wcale nie wynik rezygnacji z uprzedniego stanowiska, ale efekt skutecznych negocjacji, dzięki którym zostały uwzględnione wszystkie polskie warunki. Chodzi m.in. o uszczelnienie zewnętrznych granic UE, oddzielenie uchodźców od emigrantów ekonomicznych, zanim jeszcze trafią do Polski, udział polskich służb w ich weryfikacji oraz możliwość zwolnienia Polski z przyjmowania uchodźców w razie wzmożonego napływu uciekinierów z Ukrainy.
Ze strony opozycji, przede wszystkim PiS, momentalnie padły oskarżenia o zdradę, tym razem nie tylko interesu narodowego, lecz także innych krajów Grupy Wyszehradzkiej, które były przeciwne unijnemu rozdzielnikowi. Z kolei prezydent Andrzej Duda poprosił o wyjaśnienia szefową MSW, obecną przy negocjacjach, w ostentacyjny sposób pomijając premier Ewę Kopacz, z którą nie chciał rozmawiać, chociaż to ona tak naprawdę stała za rezultatem negocjacji.
Od tygodnia trwają więc przepychanki i wzajemne oskarżenia – uległość i zdrada przeciwko eurosceptycyzmowi i ksenofobii – i trwać pewnie będą aż do październikowych wyborów, bo uchodźcy w Polsce to teraz główne kampanijne paliwo.