W wyborczą niedzielę prysły złudzenia wszystkich, którzy liczyli na możliwość sklecenia jakiejś koalicji przeciw PiS. Zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego (37,6 proc.) jest na tyle okazałe, że o zamykaniu jego partii w „kordonie sanitarnym” nie ma mowy.
A jednak, mimo powodzenia PiS, dwie największe partie łącznie osiągnęły najgorszy wynik od 2005 r. PiS i Platformę poparło ok. 60 proc. wyborców, o jakieś 10 pkt proc. mniej niż w dwóch ostatnich kampaniach. Polaryzacja PO-PiS, choć wciąż istotna, stała się zatem tylko jednym z kilku elementów wystroju naszej sceny politycznej, a nie wyznacznikiem jedynym.
Wynik partii Kaczyńskiego nie jest zresztą aż tak rewelacyjny, jak można by sądzić na pierwszy rzut oka. Platforma miała wyższy procentowy wynik w latach 2007 (41,5 proc.) i 2011 (39,2 proc.), choć nie zdobyła wówczas samodzielnej większości. PiS też by jej nie miało, gdyby nie katastrofa Zjednoczonej Lewicy.
Bodaj po raz pierwszy PiS okazało się minimalnie przeszacowane w sondażach – średnia z badań kilku ośrodków pod koniec kampanii wskazywała na poparcie bliższe 40 proc.
Na finiszu PiS zaszkodziła zapewne wtorkowa debata wszystkich ugrupowań, oglądana przez ok. 7 mln widzów. Beata Szydło nie była w niej na pierwszym planie. Tuż przed głosowaniem na niekorzyść PiS mógł też zagrać lęk przed powrotem tej partii do władzy. Był to odruch nieporównanie słabszy niż w kampaniach 2007 i 2011 r., ale wystarczył, by część wyborców taktycznie wsparła Platformę jako najsilniejszą siłę antypisowską.