Zwycięzca zapowiedział powstanie w Sejmie wielkiej biało-czerwonej drużyny. Przyznam, że lekko się zdziwiłem. Czyżbym miał przez to rozumieć, że odchodzący właśnie posłowie i senatorowie na barwy narodowe nie zasługiwali? To już może warto bez ogródek powiedzieć, że byli zwykłą zbieraniną i dopiero teraz ci nowi – pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego – staną się wreszcie polską narodową drużyną. Biało-czerwoną, godną rycerstwa spod Grunwaldu i Wiednia, no może jeszcze Piłsudskiego i Bitwy Warszawskiej 1920 r. I oczywiście spadkobierców pierwszej Solidarności – tych, którzy do dziś przetrwali w pisowskich szeregach, bo przecież wiadomo, że tylko ci się liczą. Wałęsa? Mazowiecki? Kuroń? Antoni Macierewicz może zaświadczyć, że nie przypomina sobie takich nazwisk.
Jak prezes zbuduje ten wielki patriotyczny obóz? Otóż tak jak wszystko, co robi – bardzo prosto. Po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborczych mówił: „Będziemy dążyli do prawdy, ale żadnej zemsty, żadnych negatywnych emocji, żadnych osobistych rozgrywek. Żadnego kopania tych, którzy upadli. Nawet jeśli upadli z własnej winy i słusznie!”. Łaskawe panisko rozwija mięciutki dywan i zaprasza: Chodźcie, kochani. Czekamy na was. Jeśli ktoś potłukł sobie kolanka, upadając – wyleczymy.
Kaczyński mówi tak, jakby w krajach rozwiniętej demokracji usankcjonowany był zwyczaj mszczenia się na poprzednikach. Jakby Bush musiał z rodziną uciekać za granicę, by uniknąć prześladowań krwawego Obamy, a Hollande ścigał ukrywającego się po lasach Sarkozy’ego. Prezesowi takie metody są obce i wstrętne, ale zostawił sobie furteczkę: „oczywiście prawo będzie egzekwowane”. Zastanawia mnie sens przypominania o tym, że woda w dalszym ciągu będzie mokra. Czyżby jednak parę osób miało nieszczęśliwie utonąć?