Służba zdrowia w służbie partii
PiS chce zrewolucjonizować polski rynek usług medycznych
Za likwidacją Narodowego Funduszu Zdrowia i finansowaniem publicznej służby zdrowia z budżetu stanowczo „tak” albo „raczej tak” opowiada się aż 51 proc. lekarzy. Sprzeciwia się zaledwie 21 proc. Tak wynika z badań zamówionych przez Instytut Ochrony Zdrowia, think tank kierowany przez Jarosława Pinkasa, współpracownika ministra Zbigniewa Religi. Prawu i Sprawiedliwości trudno będzie się z przedwyborczych obietnic wycofać. Jeszcze trudniej będzie je spełnić.
Partia przejmująca właśnie władzę zapowiedziała nie tylko wstrzymanie kolejnych prywatyzacji, ale także ich cofnięcie, choćby częściowe. Na dalsze finansowanie z budżetu mogą liczyć tylko te prywatne szpitale, które skorzystają z przygotowywanego mechanizmu odwrotu, czyli w praktyce same się zrenacjonalizują. Portal Medexpress tłumaczy ogólnie, że mechanizm ma polegać na stworzeniu skomercjalizowanym i sprywatyzowanym spółkom prawa handlowego możliwości przekształcenia w podmioty non profit. Mają na leczeniu nie zarabiać. – Na razie Kodeks spółek handlowych takiej ewentualności nie przewiduje – twierdzi Jarosław Fedorowski, szef Polskiej Federacji Szpitali, zrzeszającej 145 placówek prywatnych i publicznych. Za kodeks też trzeba się więc będzie zabrać.
Do autorstwa rewolucyjnego planu renacjonalizacji służby zdrowia nikt się w PiS nie przyznaje. Trudno się temu dziwić, bo wielu znanych działaczy tej partii jest właścicielami lub udziałowcami spółek medycznych, żyjących głównie z kontraktów z NFZ. Tuż przed wyborami prominentni politycy PiS, brani pod uwagę jako kandydaci do fotela ministra zdrowia, nawet się od tego planu lekko dystansowali.
Tomasz Latos, w poprzedniej kadencji szef sejmowej komisji zdrowia, teraz jeden z kandydatów do objęcia resortu, na spotkaniu z medycznymi Pracodawcami RP posunął się nawet do stwierdzenia, że przy kontraktowaniu świadczeń prywatni nie będą dyskryminowani. Ale tylko „prawdziwi” prywatni, i to tacy, którzy kontrakty już mieli. Nowi raczej nie powinni na nie liczyć. Spółki, które wyodrębniły się z placówek publicznych, aby zarabiać na najlepiej wycenionych procedurach, powinny z powrotem zostać inkorporowane.
Wyjadacze rodzynek
Tezę, że PiS nie ma nic przeciwko prawdziwym inwestorom medycznym, którzy stworzyli firmy za własne pieniądze, potwierdził na Forum Rynku Zdrowia Konstanty Radziwiłł, obecnie senator i również kandydat na ministra zdrowia, ale także wiceprezes Naczelnej Rady Lekarskiej oraz właściciel przychodni medycyny rodzinnej. Jego zdaniem martwić powinni się natomiast właściciele zakładów medycznych, którzy powyciągali rodzynki z tortu. Nazwiska nie padły, więc domysłów jest wiele. O tym, kto zostanie zaliczony do wyjadaczy rodzynek, zadecydują, oczywiście, politycy.
Niewątpliwym rodzynkiem w zakalcowatym szpitalnym cieście okazały się dializy. Szybko, tuż po reformie w 1999 r., zostały sprywatyzowane, nierzadko pozostając na terenie szpitala. Można by powiedzieć, że państwo już wtedy zawiodło, ale przecież członkiem rządu Jerzego Buzka był także Lech Kaczyński, jakaś część odpowiedzialności spada więc i na niego. Dializy dobrze wyceniono, w przeciwieństwie do procedur, które szpital nadal wykonywał, więc kłuły w oczy od początku. Ich upaństwowienie trudno jednak sobie wyobrazić, nie tylko ze względów prawnych.
– Obecnie dializy w Polsce wykonują wielkie spółki zagraniczne, głównie wytwórcy sprzętu – twierdzi Jerzy Gryglewicz, ekspert od zarządzania służbą zdrowia oraz wykładowca Uczelni Łazarskiego. – Dzięki temu, że te same firmy są producentem sprzętu do dializowania i wykonują zabiegi, ta procedura jest w Polsce dwa razy tańsza niż w innych krajach unijnych. Pacjenci są leczeni na europejskim poziomie za o wiele mniejsze pieniądze. Z korzyścią dla publicznego płatnika. Nie znaczy to jednak, że firmy na leczeniu nie zarabiają i gotowe są do przekształcenia w podmioty non profit.
W trosce o serce
Przy marnych wycenach świadczeń nawet największe szpitale nie były w stanie utrzymać laboratoriów diagnostycznych, więc chętnie się ich pozbywały. Najpierw prywatyzowali je pracownicy, potem rynek zaczęły konsolidować firmy zagraniczne, wietrząc w analizach dobry interes. Obecnie karty na polskim rynku rozdają dwie firmy – Diagnostyka Kraków, kontrolowana przez zagraniczny fundusz inwestycyjny Mid Europa, oraz Alab, także już z przewagą inwestorów zagranicznych. To one badają próbki pobierane w przychodniach i szpitalach całego kraju.
Twórcy rewolucyjnego programu naprawy publicznej służby zdrowia przez upaństwowienie, wsłuchujący się w głos narodu, nierzadko słyszeli pytanie: dlaczego obcy kapitał tuczy się na chorobach Polaków? Na polskiej krwi, kale i moczu? Nowy minister zdrowia wkrótce będzie musiał na nie odpowiedzieć.
Podpowiadamy. Dlatego, że za grosze, które za diagnostykę oferuje NFZ, analizy gotowe są wykonywać tylko wielkie, doskonale wyposażone laboratoria. Sieciowe, a więc rozkładające koszty na wiele placówek. Takie, które w dodatku marny (na razie) zarobek z NFZ uzupełniają wysokimi cenami, jakie pobierają od pacjentów prywatnych. I raczej spodziewają się tego, że wkrótce zarobią jeszcze więcej niż wcale. Gdyby ich biznesplany wyglądały inaczej, polskich laboratoriów nie przejmowałyby potężne zagraniczne fundusze inwestycyjne, żeby je za kilka lat sprzedać z zyskiem.
Co z tym fantem zrobi PiS? Czy państwo zainwestuje miliardy (których na to nie ma) w konkurencyjną sieć polskich laboratoriów, żeby nie dać zarabiać obcym, czy może uzna, że diagnostyce należy dać spokój? A może po prostu warto zadać pytanie, co jest lepsze dla polskich pacjentów?
Z pewnością wyjadaczami rodzynek okazali się też kardiolodzy, czyli środowisko prof. Religi. Jako minister w rządzie PiS patronował wprowadzeniu świetnych – wielu twierdzi, że za wysokich – wycen procedur, zwłaszcza tych ratujących życie. Fakt, mamy też efekty, zawały stały się dla Polaków mniej groźne. Dzięki względnie łatwemu dostępowi do kontraktów kardiologicznych powstała m.in. sieć placówek Polsko-Amerykańskich Klinik Serca (PAKS). Założona przez polskich lekarzy, dziś jest już kontrolowana przez zagraniczny fundusz inwestycyjny. Właściciele właśnie próbują ją sprzedać, mówi się o ogromnej cenie, sięgającej 1,6 mld zł. Wartość firmy zależy głównie od sumy kontraktów z NFZ.
Za takie pieniądze kliniki może kupić tylko ktoś, kto spodziewa się na nich zarobić jeszcze więcej. – Bardzo chciał to zrobić PZU, ale uznał, że cena jest wygórowana. Dlatego zrezygnowaliśmy – wyjaśnia osoba z PZU. Teraz mówi się o Chińczykach. Gdyby doszło do sprzedaży, nowy minister musi liczyć się z pytaniem, dlaczego na zawałach Polaków tuczą się Chińczycy? Wbrew obietnicom wyborczym.
Co nowy rząd ma w tej sprawie do zrobienia? Twardzi liberałowie powiedzieliby, że nic. Rynek. Globalizacja. Ale to nie do końca prawda. Bo rynek zdrowia jest regulowany przez państwo, a pieniądze są publiczne. Kliniki bez kontraktu z państwem niewiele są warte. Można nawet powiedzieć, że dla zagranicznego nabywcy tyle co nic. Więc może warto pomyśleć nie o zakazie sprzedaży, bo to niemożliwe, ale o takich kryteriach kontraktu z państwem, żeby PAKS miały jednak szansę trafić w ręce polskiego ubezpieczyciela. Może, zamiast tupać, popytać, jak – nie łamiąc prawa – zrobiliby to Niemcy czy Francuzi?
Renacjonalizacja jest możliwa?
Wojnę ze sprywatyzowanymi szpitalami PiS z pewnością wywoła w terenie. Samorządy są opozycyjne, opanowane w większości przez ludzi Platformy lub PSL, więc jest to wróg niejako naturalny. Jego zaatakują w pierwszej kolejności.
Bez względu jednak na polityczne barwy starostowie bronili powiatowych szpitali przed prywatyzacją, jak długo mogli. A te zadłużały się na potęgę, choć co kilka lat regularnie państwo długi umarzało. Nie tylko dlatego, że były nie najlepiej zarządzane. Także dlatego, że pojedynczy szpital ma coraz mniejsze szanse, żeby się utrzymać. W innych krajach od dawna łączą się w sieci, u nas w końcu też zaczęły. Teraz tym sieciom nowy rząd zapewne dobierze się do skóry, bo to nie są sieci państwowe.
Kiedy więc władze lokalne musiały rozwiązać dylemat: czy znów dosypać kasy do zadłużonego, ale jedynego w powiecie szpitala, czy próbować go ratować inaczej, najczęściej wybierały tę drugą możliwość. Oddawały placówki w długoletnią dzierżawę prywatnym operatorom, nie przestając być ich właścicielem. Czyli niby unikały prywatyzacji, ale jednocześnie oddawały rządy w szpitalu prywatnej firmie. Ta na ogół wyciągała szpital z długów, ale też zmieniała formy zatrudnienia, coraz bardziej narażając się pracownikom. To oni, niezadowoleni z nowych warunków pracy, coraz głośniej domagają się renacjonalizacji. Musiałaby objąć mniej więcej co trzeci szpital powiatowy w kraju. Operatorzy z trwogą czekają na nowy rząd, licząc, że wycofa się z zapowiedzi. Pacjentów nikt nie pyta.
Najbardziej boją się tacy, jak starosta Adam Myrda z Lubina. Bogaty powiat, żyjący z KGHM, zdecydował się na sprzedaż lokalnego szpitala giełdowej spółce EMC Instytut Medyczny. Pozbył się kłopotu, chorzy mają doskonałe warunki leczenia. Z mechanizmu odwrotu giełdowa spółka (udziałowcem dominującym jest czeska Penta, ale akcje ma także PZU) raczej nie skorzysta. Nikt nie kupuje na giełdzie akcji firmy, która nie szuka zysku. Teraz los EMC, podobnie jak pacjentów, nie zależy od koniunktury i dobrego zarządzania, ale od polityków.
EMC zarządza w kraju dziesięcioma szpitalami, m.in. w Ząbkowicach Śląskich, Kowarach, Świebodzicach, Kamieniu Pomorskim, Wrocławiu, Kwidzynie. Dużym, prywatnym operatorem jest także firma Nowy Szpital. Zwykle umowy dzierżawy są wieloletnie, nawet na 25 lat. Dzięki temu sieć oszczędza na kosztach, np. przy wspólnych zakupach. Właścicielami większości placówek pozostały samorządy, ale są i takie, jak szpital w Piasecznie (jedyny w mieście), które spółka wybudowała i wyposażyła sama. Wszystkie w 90 proc. żyją z kontraktów z NFZ. Prywatny szpital w Piasecznie ma umowę ze starostą na 25 lat. Jak nowy rząd zamierza zmusić samorząd do jej zerwania? Ludzie nie mieliby się gdzie leczyć. Nie mówiąc już o odszkodowaniach i groźbie procesów przeciwko Skarbowi Państwa.
Agnieszka Szpara, szefowa EMC, nie bardzo też sobie wyobraża, jak nowy rząd odwróci zmiany, jakie zaszły w publicznej służbie zdrowia. Przy obecnej presji na wzrost wynagrodzeń żaden szpital w pojedynkę sobie nie poradzi, utonie w długach. Sądzi, że całe to gadanie o cofnięciu prywatyzacji to wyłącznie stylistyka kampanii wyborczej. Utwierdzają ją w tym wypowiedzi lokalnych polityków PiS, pocieszające, że rewolucji nie będzie. – Przecież w 2005 r. też mówili, że służba zdrowia wróci do budżetu, a jednak tego nie zrobili – przypomina Agnieszka Szpara.
Jarosław Fedorowski podaje przykłady, że renacjonalizacja jednak jest możliwa. – Tak stało się w szpitalu powiatowym w Łobzie – twierdzi. Był prowadzony przez spółkę lekarzy, ale władze ogłosiły nowy przetarg, do którego przystąpił publiczny szpital w Gryficach. I wygrał.
Ten wymarzony minister
Od Platformy odwrócił się nawet prywatny biznes medyczny, choć z przeciwnych niż środowisko publicznych placówek przyczyn. Miał pretensje do rządu, że zamiast wyłaniać w konkursach placówki gwarantujące pacjentom najlepsze leczenie, a NFZ korzystne ceny, w ogóle z konkursów zrezygnował. NFZ nie chciał nawet wiedzieć, kto leczy lepiej i taniej. Ustępował pod naciskiem szpitali publicznych, protestujących przed kontraktowaniem u prywaciarzy, kiedy w placówkach publicznych łóżka są wolne, a limitów brak. Fundusz starał się ich oczekiwania uwzględniać, niekoniecznie dla dobra pacjentów, raczej z politycznego strachu. Zostawiając na lodzie wszystkich tych, którzy – licząc na kontrakt – zainwestowali w budowę nowoczesnych klinik swoje własne, prywatne pieniądze.
Z przedwyborczych zapowiedzi Prawa i Sprawiedliwości wynika, że już na tym lodzie pozostaną. Najwyżej się przewrócą. Na kontrakty z państwem mogą przecież liczyć tylko ci, którzy nie będą leczyć dla zysku. Co wcale nie znaczy, że to dla pacjentów lepiej. Jarosław Pinkas, jeden z kandydatów na ministra, już po wyborach mówił nawet, że likwidowanie konkurencji odbywa się zawsze ze szkodą dla pacjentów. To nie są poglądy, które współbrzmią z przedwyborczymi obietnicami partii rządzącej.
Politykom oczywiście nie żal prywatnych 80 mln zł, które w odbudowę pełnoprofilowego, nowoczesnego szpitala przy ul. Goszczyńskiego w Warszawie wyłożył biznesmen Marek Stefański, były udziałowiec giełdowej firmy. Piękny, na 500 łóżek, z oddziałem intensywnej terapii, pełną diagnostyką. Nie było konkursów, więc nie dostał kontraktu. Nie dostał za rządów PO, tym bardziej nie dostanie teraz. Wtedy przynajmniej mógł mieć nadzieję, że zapowiadany na przyszły rok konkurs nareszcie się odbędzie, a on miał w nim spore szanse. Teraz, jako firma lecząca dla zarobku, ma zostać z publicznego rynku wyeliminowany.
W Otwocku przez dwa lata prywatna firma przyjmowała na radioterapię onkologicznych pacjentów sąsiedniego Europejskiego Centrum Medycznego. Też liczyła na przyszłoroczny konkurs. Na to, że NFZ, mogąc wydać takie same pieniądze na lepsze leczenie i w lepszych warunkach, będzie się kierować dobrem pacjentów. Teraz już nie ma co na to liczyć. Właśnie przestała przyjmować chorych na radioterapię. Jarosław Fedorowski zapewnia, że w każdym większym mieście można znaleźć podobne przykłady.
Na to, że nowy rząd będzie chciał i umiał wykorzystać prywatne inwestycje dla publicznego pożytku, nie może też raczej liczyć Adam Zaręba-Śmietański, deweloper z Krakowa. Po złych doświadczeniach z publiczną służbą zdrowia postanowił zbudować szpital własnych marzeń, na 400 łóżek. Onkologia, chirurgia, ortopedia, położnictwo, wszystko, co potrzebne. Jego firma Geogrupa buduje go w Katowicach, bo uznał, że na Śląsku łatwiej o najlepszych lekarzy. Budowa jest na półmetku, pochłonęła już 50 mln zł. Docelowo Zaręba-Śmietański zainwestuje 130 mln. Oczywiście ma zamiar na szpitalu zarabiać. – Bez kontraktu z NFZ w naszym kraju jest to niemożliwe – mówi. Ale NFZ – czy wojewoda, jak zapowiada PiS – z leczącymi dla zysku rozmawiać nie zamierza.
Środowisko medyczne z niecierpliwością czeka więc na nowego ministra. Właścicielom prywatnych przychodni bardziej odpowiadałby Konstanty Radziwiłł, jeden z nich. PiS wydaje się (po cichu) pogodzone z faktem, że przychodni znacjonalizować się już nie da. Ale grozi, że nie będą mogły zarabiać więcej, niż władza uzna za stosowne. Radziwiłł w roli ministra byłby gwarantem, że PiS przynajmniej lekarzom pierwszego kontaktu krzywdy nie zrobi. To jego resort będzie przecież decydował, czy nie mają za dobrze.
Na Tomasza Latosa stawiają prywatne i sprywatyzowane szpitale. Liczą na brak rewolucyjnego zapału i obietnice, że nie będzie aż tak źle. Że chociaż ci, którzy do tej pory mieli kontrakty z NFZ, ich nie stracą.
Personel medyczny publicznych szpitali stanowczo wolałby senatora Karczewskiego, sam jako lekarz pracował na państwowym, ma opinię takiego, który z prywatnymi klinikami publicznymi pieniędzmi dzieliłby się niechętnie, a najlepiej wcale. Pozbyliby się groźnej, prywatnej konkurencji i byłoby tak dobrze jak przed laty.
Pacjenci swojego kandydata na ministra nie mają. Rozbudzono ich nadzieje, że kolejki do lekarzy znikną, choć na logikę to się kupy nie trzyma, bo jak poprzez likwidację szpitali i przychodni mają się skrócić kolejki? Zapewne cała reforma sprowadzi się do odtworzenia systemu z PRL: kogo stać, będzie korzystał z prywatnej odpłatnej służby zdrowia, a ogromna większość ustawi się w kolejkach, w wyraźnie zredukowanej sieci państwowych placówek. Łatwe rozwiązania były możliwe tylko w kampanii wyborczej. Nowy rząd wkrótce musi zdecydować, czy będzie robił to, co zapowiedział. I wziąć odpowiedzialność za skutki.