Start rządów PiS w sprawach polsko-niemieckich jest lepszy, ale i gorszy niż 10 lat temu. Lepszy, bo nie mamy, jak wtedy, wojny kartoflanej o satyrę na braci Kaczyńskich w niemieckiej gazecie i rozhuśtanej wojny muzealnej z Eriką Steinbach (kto to taki?). Gorszy, bo wtedy inna była kondycja zarówno Unii Europejskiej, jak i Niemiec. W 2005 r. Polska dopiero co weszła do klubu i wciąż miała fory nowicjusza.
Miała je również Angela Merkel, która właśnie o włos wygrała wybory i uczyła się kanclerzowania. Unia była już po czkawce odrzuconej eurokonstytucji, ale przed traktatem lizbońskim. Z Rosją po rewolucji 2004 na Ukrainie już się psuło, ale tylko na obrzeżach UE – poprzez embargo na nasze mięso, jako karę za polską mediację w Kijowie. Natomiast w Niemczech fetowano gazociąg północny. Wierzono, że zacieśnianie więzi gospodarczych w końcu zdemokratyzuje Rosję i przybliży ją do Europy. U nas natomiast Radosław Sikorski, wtedy minister obrony w rządzie PiS, porównał „rurę” z paktem Ribbentrop-Mołotow.
1.
Dziś Polska w tzw. starej Unii żadnych specjalnych forów już nie ma. Co prawda po przegranej PiS w 2007 r. miała dobrą opinię, bo obronną ręką przeszła przez światowy kryzys finansowy, a w unijnej polityce wschodniej odegrała kluczową rolę w mediacjach na kijowskim Euromajdanie. Jednak trzy wielkie pęknięcia unijnej tektoniki: kryzys grecki, groźba wyjścia Wielkiej Brytanii z UE i narastająca fala uchodźców miały swe epicentra na południu i na zachodzie Unii, absorbując Niemcy, ale pozostawiając polską zieloną wyspę z dala od tamtych wstrząsów.
Te trzy kryzysy, mimo ścisłych polsko-niemieckich powiązań gospodarczych (25 proc. polskiego eksportu trafia do Niemiec, a Niemcy są drugim co do wielkości inwestorem i pracodawcą w Polsce) i ośmiu lat „spokojnego słońca” między Berlinem i Warszawą, odsunęły mentalnie Niemców i Polaków.