W piątek 19 lutego nie wszystko jednak poszło tak, jak zaplanowano. Okazało się, że niektórzy nie nadążają jeszcze za tempem własnej rewolucji. Najpierw w Centrali guzdrano się z papierami, choć cały dokument informujący o odwołaniu ze stanowiska zmieścił się na jednej kartce A4 i składał z trzech paragrafów i dwóch podpisów. A później jeszcze wysłannicy pogubili drogę i trzeba było dzwonić do stadniny, żeby czekali na samochód z Warszawy, bo z dokumentami jadą. No i nici z niespodzianki, która zresztą dla zwalnianych prezesów niespodzianką nie była. Dobrzy ludzie zadzwonili wcześniej i sugerowali, żeby może jednak skorzystać z wizyty u lekarza, bo prezesi od kilku lat nie byli na zwolnieniu. Obydwaj uznali, że to poniżej ich godności i honoru. Zupełnie niepotrzebnie sięgali po słowa niepasujące do sytuacji.
Następca dyrektora Marka Treli z Janowa Podlaskiego skupił się głównie na przejęciu służbowego samochodu i gabinetu. Serca internautów podbił szczerym zwrotem, że na koniach się nie zna, ale już czuje, że będzie to jego hobby. Anna Durmała, następczyni prezesa Jerzego Białoboka, też postawiła na optymizm. „Ciężar, jaki niesie ze sobą pełnienie obowiązków prezesa, ze względu na wielką renomę stadniny, nie będzie mi przeszkadzać”– powiedziała dziennikarzowi „Echa Dnia”. A następnie medialnie zamilkła, odganiając się od dziennikarzy autorefleksyjnym stwierdzeniem, że nie ma nic do powiedzenia. Wiatr historii, jak zawsze, najwyżej w górę podrzuca przedmioty lekkie.
Na obchód nie doszedł
Jeśli o szóstej nad ranem prezesa Jerzego Białoboka nie byłoby na obchodzie po stajniach, dla pracowników byłby to znak, że albo jest w delegacji, albo nie żyje.