Kariera Jarosława Kaczyńskiego narodziła się razem z polską demokracją w czerwcu 1989 r. Wdarł się wtedy do polityki z impetem niezwykłym, jeszcze kilka miesięcy wcześniej był nikim, kilka miesięcy potem był obok Wałęsy najważniejszym graczem. Przez trzy pierwsze lata III RP – najważniejsze, bo tworzące założycielskie symbole – Kaczyński był w samym centrum wydarzeń. W 1989 r. odebrał Geremkowi fotel premiera, w 1990 r. poprowadził szturm przeciw Mazowieckiemu i Jaruzelskiemu, rok później przeciw Wałęsie. Rzucał się do gardeł najsilniejszych graczy epoki, raz wygrywał, raz przegrywał, ale rany zawsze zadawał głębokie, bo nie znał umiaru w atakach, uderzał zajadle, zuchwale, bezczelnie. Od razu stał się największym drapieżnikiem III RP i takim pozostał.
Budził wielkie zainteresowanie, ale też olbrzymie obawy, bo kipiał sprzecznościami. Raz zachowywał się jak prymitywny awanturnik, innym razem imponował politycznym talentem. Równie niespójne były jego słowa. Był niezwykle inteligentny, jego obserwacje na temat zmian były rześkie i głębokie, zarazem podawał je w sosie diagnoz jaskrawo fałszywych. Najbardziej zdumiewał paradoks: człowiek, który najlepiej rozumiał swój czas, zarazem nie rozumiał go wcale. Te sprzeczności były nie do rozwiązania, więc jednych fascynował, drugich niepokoił.
Po trzech latach przyszedł kryzys. Grał za ostro, fronty zmieniał za szybko, sztandary wymieniał zbyt często. Mieli go dość zarówno politycy, jak też wyborcy. Z centrum polityki trafił na margines, a tam szybko gorzkniał; III RP nie dała mu należytej pozycji, więc uczynił ją obiektem radykalnych ataków. Reagował jak narcyz – przegrał, więc się obraził na rzeczywistość. A swymi pretensjami zaczął zarażać innych, do czego miał talent niezwykły.