Spór o aborcję najwyraźniej przestraszył partię rządzącą. Jest pierwszy głos na „nie”
„Mocno bym się zastanawiał, czy to jest najlepszy moment aby rozpoczynać dyskusję o zaostrzeniu prawa aborcyjnego” – stwierdził w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” marszałek Senatu Stanisław Karczewski.
Powiedział także, że państwo nie może zabronić możliwości decydowania kobietom, które znalazły się w dramatycznej sytuacji, noszącym dziecko poczęte w wyniku gwałtu.
Towarzyszą temu oczywiście rytualne zapewnienia, że marszałek jest „gorącym obrońcą życia”, że jest przeciwny aborcji w przypadku wykrycia zespołu Downa, że projekt obywatelski, jeśli wpłynie do parlamentu, nie zostanie odrzucony. Na koniec ostrzega, że PiS może wiele stracić przez nierozważne ruchy w kwestii zaostrzenia prawa aborcyjnego.
I chciałbym i boję się – można by podsumować te wywody. Tyle że PiS zafundował sobie tę sytuację na własne życzenie. Przez ostatnie lata flirtował intensywnie ze środowiskami „obrońców życia” i Kościołem katolickim, które domagają się całkowitego zakazu aborcji.
Takie projekty trafiały do parlamentu i PiS je popierało, ale wiadomo było, że Platforma Obywatelska nie dopuści, aby zostały przegłosowane. Po wyborach sytuacja się zmieniła. Środowiska prolife mówią „sprawdzam” i wystawiają partii rządzącej rachunek za kampanijne poparcie.
Trochę za późno, by się zastanawiać, czy to najlepszy moment, aby rozpoczynać dyskusję o zaostrzeniu prawa aborcyjnego, bo ona się już rozpoczęła. I obudziła z letargu drugą stronę sporu, zmęczoną wieloletnią dyskusją i skazanymi na porażkę próbami liberalizacji prawa. Na ulice zaczęły wychodzić tysiące wściekłych kobiet, oburzonych, że potraktowano je tak przedmiotowo; że można z tak nieznośną lekkością i dezynwolturą mówić o ich życiu i zdrowiu.