Brytyjczycy to paradoks: najbardziej kosmopolityczny kraj w Europie ma najbardziej wyspiarską mentalność. Rodzą się z jakąś egzystencjonalną nieufnością do kontynentu. Nigdy nie mieli okazji głosować za Unią. To nie tylko nostalgia za dawnym panowaniem nad światem, ale i opór przed wypieraniem tradycji, spychaniem Commonwealthu w zapomnienie, utratą mitycznej suwerenności, a nawet utratą szylingów, za to inwazją metrycznych miar i wag. John Micklethwait, b. naczelny „The Economist”, obecny naczelny Bloomberg News, tłumaczył w Nowym Jorku: „U torysów być przeciw Europie, to tak jak u republikanów być przeciw aborcji. Najłatwiejsza droga do partyjnej kariery”.
Za wyjściem z UE w czerwcowym referendum będą przede wszystkim głosować ludzie, którzy uważają, że stracili na globalizacji, że świat ich pozostawił samym sobie, którzy pytają: dlaczego dzieje się tak źle? Tenże Micklethwait uczciwie przyznaje, że istotnym dziś powodem groźnego dla Europy referendum jest niechęć do emigrantów z Unii: do Polaków, Czechów, a zwłaszcza do przyznawania im zasiłków rodzinnych. I to mimo że bez emigrantów kraj by sobie nie poradził.
Widmo rozłamu
Zostańmy jeszcze chwilę przy Anglikach, zanim dojdziemy do Polski. George Osborne, kanclerz skarbu, ostrzegł rodaków, że opuszczenie Unii zrobi z Wielkiej Brytanii kraj trwale biedniejszy, bo Brexit zaszkodzi gospodarce. Ekonomiści punkt po punkcie rozwiewają mity eurosceptyków: w Unii Wielka Brytania zyskuje. Dziś 51 proc. brytyjskiego eksportu trafia do krajów Unii. Sondaż fundacji Bertelsmanna wśród 700 firm ustalił, że w razie Brexitu prawie jedna trzecia z nich wyemigruje z Wysp.
Brytyjscy eurosceptycy mówią: po co nam jakaś Unia, mamy pół świata w naszym Commonwealth i specjalne stosunki z Ameryką.