W jednym z resortów usłyszeliśmy, że informacja z Kancelarii Premiera o debacie planowanej na środę 11 maja spłynęła w piątek 6 maja, dzień przed wielkim marszem opozycji. Inny minister wspomina, że o „audycie” dowiedział się na posiedzeniu rządu „jakieś dwa tygodnie przed debatą”.
Łącznikiem między Kancelarią a ministrami była Elżbieta Witek, która w rządzie Szydło odpowiada za politykę komunikacyjną. W projekt mocno zaangażowała się też szefowa Kancelarii Beata Kempa.
W poniedziałek hasło „audyt” poznała opinia publiczna – zapowiedziała go Beata Mazurek dość niecodziennymi w ustach rzeczniczki klubu PiS, niezbyt bojowymi słowami: „spodziewam się, że audyt zostanie przedstawiony w sposób rzetelny”.
Nastrój grozy starali się natomiast budować politycy z otoczenia premier. „Bilans rządów PO-PSL jest porażający. Straty dla budżetu można liczyć w miliardach. Gdyby Polacy pozwolili dłużej rządzić PO i PSL, to za cztery lata nie byłoby już czym rządzić” – straszyła Kempa w TVP Info. Równolegle byli motywowani ministrowie, którzy w Sejmie mieli wystąpić w komplecie.
– Z Kancelarii dostaliśmy sugestię, że ma być ostro. Minister przygotował więc ostre przemówienie, a po wszystkim i tak usłyszał, że było zbyt łagodne – twierdzi nasz rozmówca.
Rząd nie przygotował konkretnych wskazówek dla resortów, jak mają rozliczać ministrów z Platformy i PSL; nie istniał żaden szablon, dzięki któremu wystąpienia w Sejmie tworzyłyby spójną całość.
„Audyt” nieprzypadkowo nie istnieje więc w wersji pisemnej, a to, co usłyszeliśmy, stanowiło wypadkową zdolności retorycznych danego ministra, jego temperamentu politycznego i czysto ludzkiego zainteresowania tematem.