Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Lepsi nie mogą być gorsi

Jaka przyszłość czeka polską lewicę

Dziś Kaczyńskim straszy nie Tusk z Michnikiem, lecz cały świat. Dziś Kaczyńskim straszy nie Tusk z Michnikiem, lecz cały świat. Mirosław Gryń / Polityka
Lewica ma szansę na kilkunastoprocentowe poparcie. Ale musi rozwiązać dylemat: iść z programem dla ludu czy z ludem przeciw programowi?
Sławomir SierakowskiAlbert Zawada/Agencja Gazeta Sławomir Sierakowski

Najpierw: dlaczego szansa? Powodów jest coraz więcej. Zajmowane na lewicy miejsce zwolnili postkomuniści. Nastał okres „wielkiego wymierania” liderów. W krótkim czasie zniknęli Donald Tusk, Radek Sikorski, Jacek Rostowski, Bronisław Komorowski, Leszek Miller, Janusz Palikot, Grzegorz Napieralski, Waldemar Pawlak, Janusz Piechociński, Ewa Kopacz. A to jest pierwsza liga ostatniej dekady niemal w komplecie. Ostał się tylko Grzegorz Schetyna, który wrócił do pierwszej ligi, nie dlatego że był taki dobry, ale dlatego że została przetrzebiona.

Tak powstała wielka próżnia, która zassała na razie raptem kilka osób, tyle że im zarzuca się poważne deficyty. Ryszard Petru radzi sobie najlepiej, ale wciąż trudno uwierzyć w to, że ma ten słuch społeczny i kontakt ze zwykłymi ludźmi, który cechował Tuska czy Kwaśniewskiego. Władysław Kosiniak-Kamysz wygląda bardzo dobrze, elegancki i elokwentny, czyli dokładnie tak jak wiarygodny lider chłopskiej partii wyglądać nie powinien. Barbara Nowacka już na starcie dała się pokonać i istnieje tylko dzięki temu, że na demonstracjach KOD stoi obok tamtych. Mamy oczywiście jeszcze Pawła Kukiza, ale ten jest tak samoswój, że nie trzyma się go żadna definicja. Czy to są następcy czy tylko grabarze? Pewne jest, że scena polityczna zajęta jest tylko częściowo i nie ma na niej nawet jednego pewniaka. A jeszcze doszły nowe okoliczności korzystne dla partii Razem.

Mimo że nie ma żadnych wyborów na horyzoncie (ale w 2007 r. też nie było), pojawiła się zapowiedź koalicji największych partii opozycyjnych, której miałby patronować KOD. Stało się to w tym samym momencie, w którym KOD wielkim marszem udowodnił, że jego potencjał wcale nie spada, ale rośnie. Okazało się, że KOD wcale nie boi się partyjnej polityki i już teraz jest gotów w nią się zaangażować, organizując wielką koalicję. To bardzo ryzykowne postępowanie. KOD może przestać się rozwijać, jeśli zostanie uznany za zblatowany z partiami. Ale jeśli tego wrażenia uniknie, to przy ogólnej słabości partii opozycyjnych może być dla nich jedyną rzeczywistą szansą na pokonanie PiS.

PiS nigdy nie miał i trudno uwierzyć, żeby zdobył takie poparcie jak Fidesz Viktora Orbána (53 proc. głosów i większość konstytucyjna, gdy przejmował władzę). Wie o tym dobrze i dlatego pozwala sobie na politykę, która nie przysporzy mu kolejnych centrowych wyborców. Przy tej ordynacji, geograficznym rozkładzie elektoratów i konstrukcji naszej sceny politycznej rachunek jest zaskakująco prosty: Kaczyńskiemu do rządzenia wystarczy pokonanie największej partii opozycji, praktycznie niezależnie od tego, na jakim poziomie poparcia to zwycięstwo osiąga. Tu się kryje prawdziwy sens tej koalicji wokół KOD. Co innego największy przeciwnik, a co innego wszystkie partie opozycji razem. Koalicja jest de facto gwarancją sukcesu, mimo że jej poparcie będzie być może znacznie mniejsze niż suma poparcia dla uczestniczących w niej partii.

I właśnie z tego powodu, że każda z partii utraci część poparcia za to, że porozumiewa się z drugą, miejsca na scenie politycznej robi się jeszcze więcej. Ale to nie wszystko. Polityka to system binarny. Czy to były SLD i AWS, czy PO i PiS, o władzę bić się będą dwie siły. Bardziej niż jakakolwiek partia ten drugi biegun zajmował będzie nieuczestniczący w wyborach KOD, bez którego nie byłoby ani tych marszów, ani opozycyjnej koalicji. Tymczasem przepis na zajęcie tego miejsca jest taki: doprowadź do sytuacji, w której wyborca opozycyjny, gdy zamknie oczy i pomyśli „Nienawidzę Kaczyńskiego!”, zobaczy twoją twarz. Wcześniej pojawiał się Tusk. Dziś nie pojawia się nikt. Czy tu jest jakieś miejsce dla lewicy?

Przy okazji 500+

Po PRL odrzut na komunizm był tak wielki, że rzucono się w drugą stronę i zbudowano kapitalizm z największą liczbą umów śmieciowych w Europie. Dziś elity transformacji tłumaczą się, że były głupie. Zajęci rozliczeniami, łatwo mogą popełnić analogiczny błąd. Im bardziej bezideowy był postkomunizm, tym bardziej lewicy zależy na programie. Im bardziej neoliberalna polityka gospodarcza, tym bardziej potrzeba lewicowej odpowiedzi. Program Razem nie odbiega za bardzo od typowego programu przyzwoitej zachodniej socjaldemokratycznej partii. A jednak odpowiedzią na dziecięcą chorobę liberalizmu może się okazać dziecięca choroba lewicowości.

Dziecięca choroba lewicowości to nic złego. Jest jak świnka, trzeba ją przejść. Problem jest dopiero wtedy, gdy nie mija. Takie wrażenie powoli robią kolejne teksty i wywiady z cyklu „byliśmy głupi”. Szczególnie gdy w tym wypadku rozliczanie nie wiąże się z jakimś działaniem. Co, jeśli przyzwoity program zachodniej socjaldemokracji wychowa kilku jeszcze publicystów prasy wysokonakładowej, ale nie zostanie zauważony ani poparty przez lud? Co, jeśli po robocie, po zakupach, po mszy uwagę ludzi przyciągnie tylko mordobicie w stylu Kaczyńskiego albo straszenie PiS w stylu Tuska? Co robić, jeśli im bliżej programu, tym dalej od ludu? To brzmi paternalistycznie wobec ludzi? Tylko która postawa jest naprawdę paternalistyczna: politycy są dla ludzi czy ludzie dla polityków? W ostatniej dekadzie lud zauważał tylko dwie emocje: kochał Kaczyńskiego i nienawidził Tuska albo nienawidził Kaczyńskiego i kochał Tuska.

Razem wyczuwa ten dylemat. Ich ambicją od początku jest przejęcie pisowskiego elektoratu, a przynajmniej jakiejś jego części. Stworzenie lewicowej alternatywy dla wykluczonych, która wydobyłaby ich z rąk prawicowych populistów. Partia zidentyfikowała KOD jako ruch wielkomiejskiej inteligencji i zasobniejszej klasy średniej, więc postanowiła trzymać dystans. Nie przypadkiem dystans do KOD i krytyka III RP spotkały się z uznaniem sporej części prawicowych środowisk, które inaczej i z innych powodów walczą z tymi samymi elitami. To może dodawać wiary, że wyborcy PiS są naprawdę do przejęcia.

Łącznikiem programowym między lewicą i PiS jest program 500+, powszechnie tu podziwiany. Ale to naprawdę nie dla realizacji takich pomysłów Kaczyński funkcjonuje w polityce. Dziś robi tak, poprzednio rządząc, robił odwrotnie, a jak będzie robił jutro, nie da się wywieść z żadnej tożsamości PiS, bo niczego takiego nie ma. Jest obsesja władzy jednego człowieka wyrywającego kartki z podręcznika historii Polski do szkoły podstawowej i rzucającego je sfrustrowanym ludziom. Partia, która uprawia tzw. politykę tożsamościową, czyli podbijanie patriotycznego bębenka, sama żadnej tożsamości (nawet konserwatywnej) nie ma. Jeśli wtedy Kaczyński stworzył z Zytą Gilowską (autorką programu PO 3x15) bardziej neoliberalny rząd niż PO czy SLD, a teraz stworzył mniej neoliberalny, to wcale nie znaczy, że należy mu się uznanie albo że należy się na nim wzorować. Niewygodna prawda jest taka, że idee takie jak 500+ realizuje się u nas jedynie „przy okazji” walki politycznej, ale nie są one jej celem. I takie są warunki możliwości uprawiania polityki prosocjalnej nie tylko dla PiS, ale dla każdej partii.

Kto zatańczy disco polo

Ukryta lub otwarta fascynacja skutecznością prawicy Kaczyńskiego, u niektórych przejawiająca się w ubolewaniu, że lewica nie ma polityki historycznej albo straciła stadiony (choć takie piękne są tradycje lewicowych klubów robotniczych), wynika z zamykania oczu na niewygodne do artykułowania różnice między prawicowym elektoratem Kaczyńskiego i nieprawicową resztą.

Lewica nie będzie miała grup rekonstrukcyjnych, swoich stadionów, marszów w dzień niepodległości ani nie będzie okupować żadnego placu, żeby postawić pomnik Jackowi Kuroniowi. Tak jak prawica nie ma kultury wysokiej – nie istnieje w teatrze, w sztukach wizualnych, w kinie produkuje jedną klapę za drugą, tak lewica nie będzie miała takiej polityki historycznej, jaką robi Muzeum Powstania Warszawskiego. Może nawet stało się tak fatalnie, że lewica ma elity, a prawica lud; i wypady lewicy, by zdobyć lud, trzeba prowadzić, ale to kosztuje i płaci się punktami programu. Program z wysokimi podatkami dla najbogatszych dotrze jedynie do nich samych, bo tylko ich stać na to, żeby zwracać uwagę na programy, a nie na garnitur polityka, sesję zdjęciową w prasie kolorowej jego żony albo billboardy z banalnym hasłem, ale liczne. Wydacie pieniądze na billboardy zamiast na centra społeczne?

Mówienie, że Kaczyński wziął się z błędów transformacji III RP, jest prawdą. Sam pisałem na tych łamach, że nie każdy antykaczyzm jest dobry i jeśli opozycja popełni błędy, to znowu skończy się sukcesem PiS. Ale łatwo dziś rozliczać elity III RP, gdy zostały pokonane. Nie przez lewicę zresztą, ale przez Kaczyńskiego.

Każdy kolejny krok Kaczyńskiego udowadnia post factum sensowność przyjęcia tak rozczarowującego nas (wówczas i dziś) programu politycznego PO i Tuska, który oznaczał rezygnację z wielu ambitniejszych przedsięwzięć, żeby umożliwić powstrzymanie obozu Kaczyńskiego aż w ośmiu kolejnych wyborach. Dziś Kaczyńskim straszy nie Tusk z Michnikiem, lecz cały świat.

Tusk kalkulował, że jak nie przyjmie odpowiednio dużo konserwatyzmu i zwykłego populizmu, nie zrezygnuje z wielu reform światopoglądowych i innych, to przegra z Kaczyńskim. Wiadomo było, że za każdym razem Kaczyńskiemu brakuje tylko kilku procent do zwycięstwa. Jeden fałszywy ruch i jest po nas. To mogą być związki partnerskie, a może wystarczy mu nawet samo in vitro? Co z tego, że popiera je większość społeczeństwa. Kaczyński nie musi mieć większości, żeby przejąć władzę w Polsce. Nie ma w Polsce partii „In Vitro” z poparciem 70 proc. Jest PO i PiS i wystarczy, że ubędzie z platformerskiego elektoratu kilka procent tych, co akurat in vitro nie popierają, i Kaczyński bierze Polskę. Tusk transferował polityków, wycinał przeciwników, na tych łamach otwarcie odrzucał politykę poważniejszych reform (do kilku zmusił go dopiero kryzys, sam by ich w życiu nie zainicjował). A gdy w końcu zaryzykował 6-latki i podwyższenie wieku emerytalnego, z miejsca sprawdziły się jego obawy i Kaczyński odebrał mu władzę.

Latami lewica twierdziła, że Tusk jest niewiele lepszy od Kaczyńskiego. Czy dzisiejsze doświadczenia nie są mocnym dowodem na to, że stawką polityki może być tylko to „niewiele lepiej”? A jeśli tak, to czy partia lewicowa jest w stanie się tak ograniczyć i dostosować, żeby wygrać dla ludzi tylko tę możliwą odrobinę? Czy partia lewicowa może być też ludowa? Swojska? Teflonowy – a może po prostu ludowy – Kwaśniewski dla zdobycia władzy tańczył nawet disco polo, ale dał Polsce konstytucję, której dziś bronimy. Jeśli chcemy być lepsi, to czy potrafimy najpierw pokazać, że nie jesteśmy gorsi?

***

Sławomir Sierakowski - socjolog i komentator polityczny. Absolwent Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych (w ramach których studiował socjologię, filozofię i ekonomię) i stypendysta na Uniwersytetach Yale, Princeton, Harvarda. Twórca „Krytyki Politycznej”. Publikuje m.in. w „The New York Times”, „The Guardian” i „Project Syndicate”. Dyrektor Instytutu Studiów Zaawansowanych w Warszawie.

Polityka 23.2016 (3062) z dnia 31.05.2016; Ogląd i pogląd; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Lepsi nie mogą być gorsi"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną