Mój 4 czerwca
Mój 4 czerwca. Emocje tamtych dni były jak te dzisiejsze, towarzyszące obecnym zmianom w Polsce
27 lat temu wcale nie było pewności, że lista Komitetów Obywatelskich Solidarność nie przegra. Byłem wtedy działaczem zbudowanego momentalnie i od zera tego ruchu obywatelskiego na rzecz demokracji, praw człowieka, a także, taką mieliśmy nadzieję, odzyskania pełnej niepodległości. Może po długim marszu, ale jednak.
Rano przypiąłem plakietkę, oprowadzałem po lokalach wyborczych przedstawiciela amerykańskiej organizacji Freedom House. Był przejęty, tak samo jak ja, że trafiła się nam taka okazja.
Uczestniczyliśmy w czymś bezprecedensowym, historycznym, wywracającym stereotyp, że komunizm, a ściślej: autorytarne status quo w Europie podzielonej na część wolną i zniewoloną, dojdzie kiedykolwiek do zmiany, chyba że drogą masowej oddolnej rebelii przeciwko autorytarnemu systemowi narzuconemu nam po II wojnie światowej.
Rano zabraliśmy nasze małe córki z przypiętymi plakietkami Solidarności do lokalu wyborczego, aby towarzyszyły nam przy oddaniu głosu. Późnym wieczorem było już jasne, że lista Solidarności wygrała tyle, ile było można: 30 procent miejsc w Sejmie i 99 miejsc w stuosobowym Senacie.
Radość zaćmiły, ale szczerze mówiąc tylko na chwilę, dwie wiadomości: że frekwencja w tych pierwszych po wojnie częściowo wolnych wyborach parlamentarnych była nie tak wysoka, jak można było oczekiwać, i że chińskie władze komunistyczne tego samego dnia wydały rozkaz szturmu na demonstrujących na placu Tienanmen w Pekinie prodemokratycznych studentów.
Emocje tamtych dni były tak wielkie, jak te dzisiejsze, towarzyszące obecnym zmianom w Polsce. Bo przecież wybory mają to do siebie, że ich wynik jednych raduje, innych wprost przeciwnie. Demokracja ma sposoby, by rozładować te wyborcze emocje przynajmniej w pewnym stopniu. Mają w tym pomóc politycy i media.