Zwolennik PiS? Nacjonalista, ksenofob, ultrakatolik z tradycji i wychowania, fanatyczny zwolennik całkowitego zakazu aborcji, chorobliwie skłonny do teorii spiskowych, frustrat, w życiu rodzinnym satrapa ze skłonnością do przemocy, człowiek pełen uprzedzeń, lęków, osobowość autorytarna, na granicy zdrowia psychicznego.
Przeciwnik PiS? Zdradzieckie, resortowe korzenie, złodziej i kombinator obłowiony przy obcym kapitale oraz PO, cwaniak i układowicz, agresywny wróg Kościoła i religii, snob bezrefleksyjnie podążający za elytą (mainstreamem, salonem), pozbawiony zasad w życiu prywatnym (rozwodnik, alimenciarz, gej), z pogardliwą wyższością odnoszący się do innych (wierzących, biedniejszych, mniej wykształconych), cynik i kłamca.
Z obu stron konfliktu padają wręcz aluzje co do zdrowia psychicznego adwersarzy. „Ośle uszy”, „obłęd”, „świr”, „potrzebny psychiatra” – to powtarzające się określenia. Jeden z prawicowych tygodników zdiagnozował nawet zbiorową dysfunkcję psychiczną u przeciwników rządu PiS. Czyż nie uogólniamy, nie histeryzujemy, nie upraszczamy aż do absurdu? Jakby widzowie ulegli magii sceny, jakby uwierzyli, że to wszystko na serio – ten lustrzany podział na naszych i waszych. Czyż nie jest tak, że zaczyna się unikać rodzinnych i towarzyskich spotkań, gdyby miał tam być ktoś opisiały (skodowiały)? Czyż nie omija się szerokim łukiem tematów politycznych, gdy tylko zachodzi prawdopodobieństwo, że ciotka, sąsiad, stary kumpel są z tamtych? Wśród swoich, przeciwnie, człowiek czuje się coraz bardziej komfortowo.
Wygląda to tak, jakby obok prawdziwego konfliktu politycznego, gdzie wartość argumentów i racje obu stron można bez trudu ocenić, odbywało się także coś poza indywidualną świadomością, jakiś proces psychospołeczny, w którym ludzie odstawiają na bok racjonalną, zniuansowaną wizję świata.