I prezes natychmiast zabrał głos, choć mógł skorzystać z okazji, żeby choć chwilę pomilczeć nad urną z popiołami własnych politycznych urojeń. Dumne koncepcje Międzymorza jako sojuszu Europy Wschodniej – pod polskim przewodem – przeciwko Niemcom; wybór Wielkiej Brytanii na głównego strategicznego partnera; konflikty z Komisją Europejską; marginalizacja w coraz bardziej marginalnej, po odejściu Brytyjczyków, frakcji w Parlamencie Europejskim; obrażanie (i obrażanie się na) najważniejszych polityków amerykańskich; podsycanie wołyńskich napięć w stosunkach z Ukrainą. Właściwie klęska lub zapowiedź klęski na wszystkich frontach polityki zagranicznej. Symbolicznie przypieczętowana faktycznym pomijaniem rządu polskiego w najważniejszych pobrexitowych konsultacjach.
Dla Jarosława Kaczyńskiego polityka zagraniczna, której nigdy nie lubił, nie umiał, nie poważał, była i jest częścią polityki wewnętrznej. Także – jak dla Camerona – narzędziem pacyfikowania politycznej konkurencji oraz podręcznym zestawem propagandowym (te zaklęcia o godności, suwerenności, wstawaniu z kolan, wyprowadzanie unijnych flag, prężenie czterech myśliwców F-16 itd.). Reakcja prezesa po Brexicie, niestety, nie ujawnia jakiejś nowej refleksji.
W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, po standardowej deklaracji, że „stało się źle”, jest już tylko – jak w całym obozie pisowskim – z trudem skrywana satysfakcja. Bo winy za Brexit w żadnym stopniu nie ponoszą brytyjscy populiści, od lat uprawiający kłamliwą antyunijną propagandę, lecz, zdaniem PiS, sama Unia. Prezes proponuje więc nowy traktat, który miałby osłabić wszystkie instytucje wspólnotowe, zwiększyć rolę państw narodowych i wzmocnić „mechanizm konsensualny”, w polskiej tradycji zwany liberum veto.