Spotkania przywódców państw Sojuszu Północnoatlantyckiego z reguły odbywają się co dwa lata. Zjazdy są krótkie, z noclegami trwają góra kilkadziesiąt godzin. Materią spotkań są korekty strategii sojuszu w reakcji na nowe lub najpilniejsze zagrożenia oraz rozwój aktualnych wypadków: teraz szok po Brexicie, Rosja, Państwo Islamskie (a w kuluarach m.in. pewnie finałowa faza piłkarskiego Euro). Biorąc pod uwagę, że na Stadionie Narodowym pojawia się kilkudziesięciu ważnych i ważniejszych polityków z Europy i Ameryki, spraw do omówienia jest wiele, trzeba odbyć po kilka spotkań dwustronnych (i wykonać pamiątkowe zdjęcie grupowe), to na żywe dyskusje w pełnym gronie czasu za bardzo nie ma.
Bywały szczyty, kiedy faktycznie się spierano. Jak w Bukareszcie w 2008 r. – wtedy NATO było chyba u szczytu swojej potęgi – gdy dyskutowano o zaproszeniu do sojuszu Ukrainy i Gruzji. Rok później we francuskim Strasburgu i niemieckim Kehl nie bez trudności wybierano nowego sekretarza generalnego. Ale choć stanem skupienia organizacji międzynarodowych są właśnie takie spotkania, to w przypadku NATO z dużym wyprzedzeniem szczegółowe ustalenia przyjmują ministrowie obrony i spraw zagranicznych. Szczyty muszą być przygotowane, bo kwestie wojskowe to głównie technikalia, budżetowe zawiłości, plany przerzucania ludzi i sprzętu. Przywódcy rzadko się na nich znają, co nie umniejsza rangi decyzji ogłaszanych na szczytach.
Tematyka spotkań to nic innego jak lista zagrożeń, przed którymi powinniśmy się bronić zwartym szeregiem. Ian Anthony i Ian Davis ze Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem tak układają porządek spraw, które powinny dominować w Warszawie:
• konflikt na Ukrainie i stosunki z Rosją oraz wzmocnienie wspólnej obrony;
• namysł nad wykorzystaniem odstraszania atomowego (to też z uwzględnieniem Rosji i tarczy rakietowej);
• zabezpieczenie cyberprzestrzeni i szukanie rozwiązań dla tzw.