Wstyd, że po ćwierć wieku wolnej Polski Trybunał Konstytucyjny musi przypominać podstawowe zasady, które winny obowiązywać, by Rzeczpospolita mogła być nazywana „demokratycznym państwem prawa”.
Uzasadniając werdykt obnażający podstawowe założenia pisowskiej wizji (czy raczej starannie przemyślanej koncepcji) sprowadzenia sądu konstytucyjnego do roli organu w pełnie podległego woli aktualnej politycznej większości parlamentarnej, TK dał precyzyjny i przystępny nawet dla laików wykład podstaw współczesnego pojmowania demokracji w cywilizowanym świecie.
Przypomniał choćby, że zasada suwerenności narodu nie oznacza wcale prawa nawet demokratycznie wybranego parlamentu do stanowienia praw sprzecznych z konstytucją. A także że zasada trójpodziału władz oznacza m.in., iż ustawodawca nie ma pozycji zwierzchniej wobec sądów. Te bowiem – w imię swojej niezależności i niezawisłości samych sędziów – muszą być odseparowane od obu pozostałych władz: zarówno ustawodawczej, jak i wykonawczej.
Wymowne i nader mocne – zwłaszcza wobec frazeologii PiS i ciągnącej się tak długo batalii o pozycję TK – było wreszcie stwierdzenie, że sądownictwo konstytucyjne to zabezpieczenie jednostek przed tyranią większości.
Rzecz w tym, że reguły te powinny być oczywiste w państwie, które od ponad ćwierć wieku cieszy się wolnością, ma piękne tradycje wolnościowe i, było nie było, szczyci się przynależnością do kręgu cywilizacji (i demokracji) Zachodu.
Tymczasem znaleźliśmy się w sytuacji, w której najlepsi juryści w kraju zamiast zajmować się faktycznie skomplikowanymi problemami prawnymi czy prawno-etycznymi, muszą kolejny już raz publicznie wykładać demokratyczne abecadło niczym licealni nauczyciele przedmiotu Wiedza o Społeczeństwie.