Od wybuchu bomby reprywatyzacyjnej dyskusja skupia się jednak albo na przepychankach politycznych (czy PiS wykorzysta kłopoty Hanny Gronkiewicz-Waltz do postawienia stopy w stołecznym ratuszu?), albo na przypisaniu odpowiedzialności personalnej (winni urzędnicy czy może jednak pani prezydent?). Zapominając przy tym o istocie problemu.
Otóż według szacunków ruchu Miasto Jest Nasze w trakcie „dzikiej reprywatyzacji” mieszkania komunalne „wyczyszczono” z ok. 40 tys. ludzi. Najczęściej odbywało się to przy użyciu metod dalekich od standardów cywilizowanego państwa prawa. Czyniąc z najsłabszych obywateli stolicy tzw. wkładkę mięsną do oddawanych w niejasnych okolicznościach budynków. Ale to wcale nie koniec.
Stowarzyszenia lokatorskie dowodzą też, że doliczyć do tego trzeba jeszcze prawie 100 tys. osób, które z powodu reprywatyzacji wepchnięto w zadłużeniową pułapkę. Mechanizm działał tak: aby mieć fundusze na obsługę roszczeń, miasto radykalnie podwyższało czynsze komunalne (od 2008 r. wzrosły trzykrotnie). Efektem był skok zadłużenia lokatorów komunalnych ze 150 do 500 mln zł (lata 2007–16). Oficjalnie miał to być dowód na degenerację „komunalnych”. Ale taką linię argumentacji zakwestionował ostatnio RPO Adam Bodnar. Dowodząc, że do eksplozji zadłużenia władze mocno się swoją polityką przyczyniły.
Warszawa powinna więc te szkody jak najszybciej naprawić. Choćby zawieszając mechanizmy eksmisji do czasu stworzenia nowego modelu mieszkalnictwa komunalnego. A pieniądze na ten cel pozyskać z odwrócenia reprywatyzacyjnych patologii. Stawka w tej grze jest poważna. Idzie o odzyskanie utraconego poczucia sprawiedliwości i praworządności. Które kładzie się cieniem na całym naszym państwie: uległym wobec silnych grup interesu, a bezwzględnym w stosunku do najsłabszych.